Rok 1932. 70-letnia Teodora budzi się w środku nocy. Zły sen przechodzi w koszmar na jawie. Wyskakuje na próg checzy. Nie w chłód nocy, ale w żar z płonącego jak pochodnia skansenu. Teodora niezwykła jednak załamywać ręce. Biegnie po wiadro. I oto widzi wdzydzan. Pędzą ratować swój skansen, choć w początkach eksperymentu podśmiewali się z dwójki dziwaków – przybyszów bardziej kaszubskich niż oni sami. Zarówno skansen, jak i nietuzinkowe małżeństwo wrosły jednak we Wdzydze jak huba w drzewo. To z niego iskra przeskakuje teraz na chatę Teodory. Oto idzie z dymem dorobek życia – jej i Izydora. Dobrze, że on już tego nie widzi.
Rok 1898. Teodora przebywa z wizytą u brata – proboszcza w Wielu. 24-letni Izydor przenosi się do nieodległych Wdzydz, gdzie obejmuje stanowisko nauczyciela. Przypadkowe spotkanie, miłość od pierwszego wejrzenia. Podobno on, płynąc łódką, ujrzał na wyspie białą postać z włosami po kolana malującą jezioro. 40-letnia Teodora przerywa studia artystyczne w Berlinie. Nad jeziorem wdzydzkim zaczynają wspólne życie. Opór brata wobec łamiącego konwenanse związku łamie jej głodówka.
Wdzydze k. Kościerzyny. Prosta rolniczo-rybacka społeczność. Bieda, nuda, brak nadziei. Ale oni potrafią patrzeć. Rodzi się fascynacja dotychczas nieodkrytą nieskażoną kulturą. Sztuki dopatrują się we wszelkich z zamysłem wykonanych przedmiotach – zarówno w zdobnym kilimie, jak i zgrabnym płocie. On po godzinach uczy okolicznych mężczyzn zapomnianej sztuki wyplatania koszy z korzeni sosny. Ona wyszukuje okazy kaszubskiej sztuki hafciarskiej. Skrzykuje wdzydzkie dziewczęta. Początkowo są niechętne, wkrótce z dumą prezentują wyroby na wystawach w Polsce i za granicą.
Gulgowscy wskrzeszają również inne zapomniane sztuki lokalnego rzemiosła: sieciarstwo czy garncarstwo kartuskie oraz chmieleńskie. Krok za krokiem tworzą we Wdzydzach tętniący życiem ośrodek rzemiosła chałupniczego, oferując miejscowym godziwe zatrudnienie. Łączą doświadczonych twórców z chętną do nauki młodzieżą, odbudowując przerwany łańcuch międzypokoleniowy. Wyroby znajdują odbiorców dzięki zorganizowanej przez prężne małżeństwo sieci sprzedaży obwoźnej. Zysk przeznaczają na dalszy rozwój rękodzieła ludowego. Dziś nazywamy to aktywizacją społeczną, ale Gulgowscy tak naprawdę podnieśli Wdzydze z letargu, wzbogacili i odkryli przed światem, dźwigając z nędzy materialnej i duchowej. Obudzili dumę szczepową i marzenie o stolicy Kaszubów.
A było tak: podczas rozbiórki kolejnych drewnianych checz zastępowanych przez kryte papą ceglane klocki Gulgowscy chcą ratować zgodny z tradycją kształt wsi. Za z trudem uciułane pieniądze kupują 150-letnią chatę, stajnię i stołówkę. Zagrodę stawiają we własnym ogrodzie. Szybko pęka ona w szwach od kolejnych sprzętów i okazów lokalnego rękodzieła. O miejscu robi się głośno. To pierwsze na ziemiach polskich, jedno z pierwszych na świecie „muzeów na świeżym powietrzu”.
Zabór pruski, szaleje hakatyzm. Izydor wciąż otwarcie prowadzi szkołę po polsku, pisze po polsku i kaszubsku, a przybysze wynoszą z Wdzydz „wielkie pokrzepienie ducha”. Zostaje zwolniony. Może teraz na pełen etat zająć się powołaniem ludoznawcy – odtworzeniem i zachowaniem dla potomności dorobku kultury kaszubskiej.
Poza codzienną fizyczną pracą nie ustaje w pisaniu książek i artykułów. Wbrew wielowiekowej tradycji uznającej za nośnik polskości jedynie inteligencję i ziemiaństwo, to w wiejskiej społeczności widzi fundament odporny na germanizację, kultywujący, często nieświadomie, tradycję kaszubską i polską, podczas gdy lokalna szlachta wstydzi się kaszubskości, dodając „von” przed nazwiskiem.
Nie ma jednak żadnego zaplecza finansowego, a najważniejsza jest sprawa. Zakłada Kaszubskie Towarzystwo Ludoznawcze, bez którego nie byłoby późniejszych ruchu młodokaszubskiego i czasopisma „Gryf”. Ich podwaliny rodzą się podczas dyskusji w pracowni Teodory z udziałem pisarza Aleksandra Majkowskiego i niemieckiego slawisty Lorentza. „Tak we Wdzydzach zabłysły zorze wskrzeszenia Kaszubszczyzny”, jednak, jak podkreśla Gulgowski, uzupełnieniem teoretyzowania musi być „oznaczona, praktyczna praca zachowawcza”. Gulgowscy realizują sedno idei młodokaszubów: co kaszubskie, to i polskie – zarówno pod zaborem, jak i w niepodległej Polsce. To wielka misja jak na barki dwóch osób – niezamożnych, nieznajdujących wokół zrozumienia, nie mówiąc o pomocy, które wszystkim, co mają, dzielą się z tymi w większej potrzebie. Ich dni kończą się późno w nocy. Tym bardziej że Gulgowski to już nie tylko stróż starego porządku. Przez osiem lat jest sołtysem Wdzydz. Pojawiają się nowe bruki i prom przez jezioro. Dzięki jego poradnictwu na jałowych piaskach rozwija się marna produkcja rolna.
Rok 1918. Niepodległość. Izydor, wcześniej siłą wcielony do Wehrmachtu, zgłosił się do Wojska Polskiego, gdzie dosłużył się stopnia porucznika. Równolegle zostaje powołany do utworzenia Szkoły Gospodarczo-Przemysłowej, którą prowadzi do 1922 r. Umiera przedwcześnie trzy lata później. Teodora kontynuuje wspólne dzieło. Po pożarze mozolnie odbudowuje skansen. Sama mieszka w pralni. Pod koniec wojny, która skutkuje kolejną dewastacją skansenu, choruje w skrajnej nędzy. Po wojnie oddaje muzeum państwu. Przeżywszy Izydora o 26 lat, umiera bezpotomnie, ale ich dzieło nie idzie na stracenie.
Na Kaszubszczyźnie typowane są kolejne budowle do przeniesienia na teren teraz już Kaszubskiego Parku Etnograficznego we Wdzydzach Kiszewskich, który można podziwiać do dziś. Gulgowscy wprowadzili do świadomości publicznej nie tylko kulturę, lecz także istnienie ludu kaszubskiego – biednego, skupionego na codziennej walce o byt na jałowych piaskach. Teraz podnosi on dumnie głowę, a na piaskach kiełkuje nowa świadomość lokalna. A bez miłości do skrawka ziemi wokół – nieważne, czy z racji urodzenia, czy wyboru – nie ma mowy o ugruntowanej miłości narodowej. Jakże ubogi jest bowiem patriotyzm narodowy bez świadomości lokalnej. Jak trafnie podsumował Majkowski, „Kaszubi bowiem, jeśli pozostaną Kaszubami, będą i Polakami, i silną placówką nadmorską Polski, trupem zaś ich przyjdzie dzielić się Polsce z Niemcami”.
Ratując bogactwo ludu kaszubskiego, utworzyli Gulgowscy podwaliny pod przetrwanie polskości na południowej Kaszubszczyźnie. W ich historii nie ma okopów, bohaterskich zrywów. Jest codzienny trud, czasem nawet kompromisy z zaborcą. To patriotyzm pozytywistyczny, choć jak pisał Majkowski, „nad całością panuje cisza i romantyczność cudnej bajki i zaświatowość”, nie przychodzi się bowiem do „trywialnego nauczyciela wiejskiego, ale do jakiego zaczarowanego zameczka”, którego dobrą wróżką jest Teodora. Kamień w cieniu sosen wymalowała w kaszubskie wzory. Tam nie śpią, „jeno dech ich czujny sadnie” nad cząstką Kaszub, którą ocalili dla Polski. Wbrew obawom Izydora, iż „może nadejść dzień, w którym wszystkie nasze skarby nie starczą na to, aby stworzyć obraz dawno minionych wieków”.
Rok 2018. Postscriptum. Wędrując śladami Teodory i Izydora, mego dalekiego stryja, natrafiam na witrynę internetową Jego Wysokości Paula Margrabiego Gulgowskiego Orderu Orła Śląskiego w Honorze św. Jadwidze, rzekomego następcy książąt głogowskich mimo błędnie zapisanego nazwiska. W tle „Marsz triumfalny” Verdiego. Amerykański margrabia, dokumentując swe pochodzenie, tytułuje Izydora profesorem i, jak mniemam, również potomkiem książąt von Glogau. Czuję złość. Fenomen Gulgowskich dotyczy właśnie w tego, kim byli: niezamożnymi inteligentami pochodzenia chłopskiego. Właśnie tacy pozostaną dla mnie symbolem tego, jak urzeczywistniać się życiem.
Wszystkie komentarze