Postacie, które przedstawię, poza kręgiem rodzinnym są zupełnie nieznane. A czy zasługują na miano jakichkolwiek bohaterów? Sami o sobie na pewno w ten sposób nie myśleli. Robili po prostu to, co dawało, a często wymuszało, życie. Jak miliony innych podobnych im rodaków.
Katarzyna urodziła się w Niżniowie nad Dniestrem rok po odzyskaniu niepodległości, dokładnie w listopadzie 1919 r. Jak na tamte czasy była dość zamożna, w rodzinnym domu bowiem nie brakowało chleba i nie zawsze bywał on postny. Poza ziemią rozrzuconą w kilku spłachetkach po całej wsi i okolicy na ten materialny status wpłynęło to, że jej ojciec wrócił z frontu pierwszej wojny światowej jako inwalida, a wolna Polska także poszkodowanym w służbie zaborczych armii wypłacała rentę wojenną. Skromną, ale jednak. Kasia ukończyła sześć klas. Według wioskowych przekonań więcej dziewczynie nie trzeba było, niewiele koleżanek aż tyle lat poświęciło edukacji. Później przyszedł czas dziewczęcia i lata panieńskie, aż pewnego dnia zatańczyła z Michałem.
Michał, rocznik 1911, swojego ojca nie pamiętał. W 1914 r. wyszedł z domu, też na front. Starszym braciom przekazał: „Żebyście tylko Michasia nie bili. Jak wrócę z wojny, to coś dobrego wam przyniosę”. Nie przyniósł, bo nie wrócił. Został na zawsze w jakichś borach pod wiekowym dębem. Tyle wieści dotarło do rodziny. A mały Michał doświadczył skrajnej nędzy, przez nią nie podjął nauki, zimą rzadko wychodził z domu, no, chyba że wskoczył w buty zostawione przez starszych braci. Z czasem bieda skruszała, bo i mama Michała jako wojenna wdowa dostała wojenną rentę rodzinną. Przyszły lata sztubackie i kawalerskie, aż pewnego dnia zatańczył z Katarzyną.
***
Rodzice panny kręcili nosem, bo kawaler bez ziemi, bez majątku, a Kasia wnosiła do małżeńskiego związku kuszący posag: kilka mórg gruntu. Lecz prośby, łzy… W końcu młodzi dopięli swego! Swatowie wyszli ukontentowani, lecz konkurenci-zalotnicy mieli zupełnie inny osąd sytuacji. Michał musiał uciekać przez Dniestr, noc przesiedzieć pod mostem… Jednak i to nie zniechęciło do ożenku z wybraną panną, więc urządzono wesele. Huczne! Grała orkiestra, do jednej miski z mamałygą, gołąbkami i pierogami sadzano po cztery osoby (u biedniejszych po sześciu, czasem i więcej), upieczono okazały korowaj, piwo lało się strumieniami… I tak – zgodnie ze zwyczajem – przez trzy dni.
Był rok 1937. Młodzi zamieszkali z teściową, ale spalony garnek rozniecił rodzinny konflikt, w efekcie przenieśli się do drugich teściów. I podjęli decyzję o budowie domu. Niestety, przyszedł rok 1939 i plany spaliły na panewce.
Po wkroczeniu czerwonoarmistów wywózki na Sybir szczęśliwie ominęły obie rodziny. Ale po nich przyszli Niemcy, Michał trafił do transportu na zachód, najprawdopodobniej na obowiązkowe roboty. Uciekł z drogi, wrócił do domu. Katarzyna powiła pierwszą córkę. Wrócili czerwonoarmiści, Michała zmobilizowano…
Wcielony 22 czerwca 1944 r. szeregowiec pułku piechoty, strzelec ckm, celowniczy. Przeszkolenie, front. Ranny na przedpolach Warszawy 3 września. Obudził się m.in. bez dwóch palców. Trafił do lecznicy polowej, później do szpitala we Lwowie, zdemobilizowany 6 lutego 1945 r.
***
Gdy Michał poszedł na front, Katarzyna była na początku drugiej ciąży. Kiedy wrócił ze szpitala, już w ciąży zaawansowanej. Wieś znowu pod pieczą radziecką, wciąż w strachu przed banderowcami, którzy wcześniej wymordowali pół rodzinnej wsi, w tym wielu bliskich. Przyszedł nakaz podróży na zachód. Syna urodziła na dworcu w Stanisławowie podczas załadunku transportu. Prababcia (babcia Katarzyny) zdążyła go raz zobaczyć, a zostawała w naddniestrzańskiej wiosce, aby dopilnować majątku, wszak wszyscy mieli tutaj wrócić. Za kilka tygodni, może miesięcy. Koszmar podróży z noworodkiem, podkradane krowie mleko dla maluszka i uparowane kartofle dla matki, żeby choć trochę pokarmu z własnej piersi…
Repatriacyjny transport dojechał do Zbąszynia już w marcu 1945 r., kiedy front stał jeszcze na linii Odry. Dorobek podróżnych znalazł się na peronie. Ludzie też. Wśród nich Michał i Katarzyna z trzytygodniowym synem oraz pięcioletnią córką, ich obie matki, ojciec Katarzyny, rodzeństwo obojga. Repatriantów ulokowano we wsiach poznańskich (czyli skraju polskiej do 1939 r. Wielkopolski), też po wojnie opustoszałych, bo żyło tam gros Niemców, z których większość pierzchła przed frontem. Z przekazów miejscowych wiadomo, że tym ucieczkom towarzyszyły makabryczne sceny (zdarzały się nawet zbiorowe samobójstwa) i błyskawiczne tempo; na wieść o nadciągających czerwonoarmistach niektórzy zostawiali niedojedzone obiady i śmiertelnie spłoszeni gnali w głąb swego kraju. Tych, którzy postanowili jednak zostać – przeważnie dzieci i osoby starsze – wywieziono później, a wcześniej musieli przygarnąć w swoich domach przesiedleńców ze wschodu. Wymizerowani kilkutygodniową podróżą w bydlęcych wagonach przybysze, przez polityczno-historyczne zrządzenia zostawiwszy życiowy dobytek kilkaset kilometrów stąd, z ulgą, że już bezpieczni od banderowców, ale niepewni i przestraszeni tym, co im przyniesie nowe miejsce, zaglądali do okien czyichś domów, na oczach dotychczasowych właścicieli zajmowali ich pokoje, zaścielali łóżka ich pościelą, wyjmowali z szuflad łyżki stanowiące własność od pokoleń zasiedziałych tutaj ludzi i zamaczali je we własnej strawie. Niemcy bezsilnie patrzyli z kolei, jak obcy zawłaszczają ich dorobek życia. Ot, taka repatriancko-wysiedleniowa trudna i bolesna epopeja.
Chcąc nie chcąc, należało rozpocząć nowe życie, w nowym miejscu, w nowym ustroju. Już w Łęcznie obok Miedzichowa urodziło się dwoje kolejnych dzieci. Ciężko pracowali na chleb, kiepska ziemia nie odpłacała szczodrze, do tego obowiązkowe dostawy, oddawanie plonów na bezcen… Żadnej rekompensaty za wojenne rany, bo przecież – jako właściciele pięciu hektarów piaszczystej ziemi i hektara łąki – należeli do kasty nierozpieszczanej przez system.
***
Michał przeżył zaledwie 53 lata, pokonał go nowotwór. Od tamtego czasu każdego 1 listopada przy grobie staje wciąż powiększający się wianuszek ludzi: dzieci, wnuki, prawnuki, ich partnerzy… Katarzyna przeżyła 93 lata. Przy podwójnym grobie ciągle tak samo. I wydaje się, że długo, długo tak zostanie. Oboje wiedli pospolite życie ludzi urodzonych w drugiej dekadzie XX wieku. Żyli, jak im historia pozwoliła, kochali, drżeli o dzieci, radowali się drobnymi rzeczami. A pracując dla siebie, pracowali dla kraju, choć ojczyzna nie spływała im lukrowanym potokiem z ust.
Zapamiętałem, że w domu wisiał jeden tylko niereligijny obrazek: reprodukcja „Lenino” Michała Byliny. Nie znali pewnie poezji Jana Kasprowicza, ale nieświadomie praktykowali słowa: „Rzadko na moich wargach/ - Niech dziś to warga ma wyzna,/ Jawi się krwią przepojony,/ Najdroższy wyraz: Ojczyzna”.
Kiedyś o domowym patriotyzmie też napisałem wiersz, a w nim: „W domu nie rozprawiało się o Ojczyźnie, ale ona była w każdej kromce chleba, w każdej skibie jałowej ziemi, w każdym wspólnym siedzeniu przy stole i była w każdym wspólnym milczeniu. Nie zdążyłem Ci powiedzieć, tato, że ja wtedy chciałem jak Ty - nawet rękę oddać. Nie zdążyłem powiedzieć innych rzeczy, nie zdążyłem o wiele zapytać. Szkoda”.
Moi bohaterowie nigdy nie widnieli na pierwszych stronach gazet, a i na ostatnich również nie. Pamiętam, że Katarzyna pod swoim imieniem i nazwiskiem pojawiła się tylko raz. Dziennikarz w lokalnym dzienniku wymienił w nim kilku gospodarzy, których łąki należały do wyjątkowo zadbanych. Michał za życia nie dostąpił takiego honoru, zresztą zupełnie o osobisty splendor nie dbał i nie chciał grać roli zasłużonego czy bohatera. Zignorował nawet uroczystość odebrania kolejnego medalu przyznanego za walkę na froncie. – Co mnie z medalu? Nie po to ja wojował – skwitował swym kresowym językiem i został w domu. Ale czy zbiorowy wysiłek takich ludzi nie składa się na narodowe zbiorowe bohaterstwo? Sądzę, że zasługują, aby ich do tego grona dopisać.
Wszystkie komentarze