Dramatyczne wydarzenia sprawiają, że w każdym szczególe pamiętamy, co robiliśmy, kiedy historia się przed nami tworzyła. Doskonale potrafię sobie odtworzyć, w jakich okolicznościach zastały mnie wiadomości o śmierci papieża i katastrofie w Smoleńsku. Chwilę wcześniej mocno w pamięci zapisało się inne wydarzenie.
22 grudnia 2001 roku zszedłem do kuchni w domu rodzinnym w Olsztynie, aby zjeść śniadanie. Trwały przygotowania do świąt. Tężały galaretki, stygł bulion, makowiec się kręcił, ugotowane warzywa lądowały w kosteczce w misce. I wtedy mama, wpatrując się w okno, powiedziała: „Grzegorz Ciechowski umarł. Taki młody człowiek". W Radiu Olsztyn leciały „Telefony". Wiedziałem, że Toruń – miasto, w którym już wówczas studiowałem – za chwilę stanie się rozgoryczony, smutny i wściekły. Że zaraz zapłacze.
Śmierć nagła i niezapowiedziana, przekreślająca wspaniałą karierę – pełną licznych zwrotów akcji, ucieczek i pogoni, wolt stylistycznych i zarazem artystycznej konsekwencji. Studenci filologii polskiej na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika z jeszcze większą zawziętością i dumą powtarzali znaną historię, że Ciechowski był kiedyś jednym z nas. Znów z pełną intensywnością powracały legendy o tym, że nie znosili się z wzajemnością z prof. Arturem Hutnikiewiczem, że uniwersytet stał na drodze jego rozwoju jako muzyka i poety, że rzucił polonistykę, bo jest jednak jakaś sztuka poza akademią. Sztuka i wolny duch ostatecznie wygrały z zajęciami z gramatyką opisową i pokrętną naturą oboczności w języku staro-cerkiewno-słowiańskim.
Jako początkujący filolodzy i poeci żyliśmy w cieniu mitu Republiki. Z Ciechowskim jako studentem toruńskiej polonistyki musiał zmierzyć się każdy młody toruński literat. Już na pierwszym roku pojawiły się pierwsze marzenia, aby wbić się w jego buty i założyć zespół, który na zawsze odmieni polską scenę muzyczną. Oczywiście nikt specjalnie nie martwił się tym, że nie potrafi grać. Ważniejsze były emocje, a taką postawę twórczą w pierwszych latach wyznawali twórcy Republiki.
Temu młodemu człowiekowi z ewidentną wadą wymowy i bez wykształcenia muzycznego, pochodzącego w dodatku z prowincjonalnego Tczewa, udało się zrobić potężną karierę i na zawsze zapisać się na kartach historii polskiej muzyki rozrywkowej. Dlaczego my – ludzie z Olsztyna, Bydgoszczy, Piły i Inowrocławia – mielibyśmy być w czymś od niego gorsi? Miasto było dla nas nowe i na tej nowej ziemi czuliśmy się pionierami.
Zawsze nam w jakiś sposób towarzyszył. Przecież dwie dekady temu codziennie chodził po tych samych ulicach. Z zimna chował się w ciemnych bramach Bydgoskiego Przedmieścia, pokonywał błoto zmieszane ze śniegiem na Mokrym. Patrzył na pokryte sadzą staromiejskie mury, marznął na obskurnych dworcach, czekając na pociąg, który na coraz krótsze chwile miał zabierać go do domu. Kochał, pił wino, pisał wiersze i w tej scenerii układał sobie w głowie plan. Byliśmy tacy sami.
Miałem jednak z tym problem. Z jednej strony fascynowała nas ta republikańska legenda, z drugiej otwarcie się przeciw niej buntowaliśmy. Wymienialiśmy wszystkie mielizny estetyczne w tekstach Ciechowskiego, naśmiewaliśmy się z jego samobójczego przywiązania do fletu, wady wymowy i perkusyjnego sposobu gry na klawiszach. Było to dość niskie, ale musieliśmy jakoś sobie radzić z artystą, który zrobił największą karierę spośród wszystkich polonistów w Toruniu. Proszę wybaczyć mi szczerość, ale dochodziło do sytuacji, że opowiadaliśmy sobie, jak bardzo ostentacyjnie zignorowaliśmy ostatni koncert Republiki w Toruniu. To był jedyny ratunek przed tym mitem, przed mierzeniem się z tą absolutną wielkością, która żyła w naszych marzeniach o błyskotliwej karierze artystycznej.
Po jego śmierci wszystko się zmieniło. Wielu z nas zaczęło mówić o nim „Grzegorz", choć właściwie nigdy nie mieliśmy okazji osobiście się poznać. O dorobku mówiło się tylko dobrze, opowieść o epizodzie polonistycznym powtarzało się jak dobrą wydziałową anegdotę. Wielki Grzegorz Ciechowski – nasza filologiczna Nemezis, papierek lakmusowy naszych literackich talentów, źródło naszej fascynacji, zazdrości i nienawiści – stawał się obiektem kultu. I powoli jego historia przestawała należeć do nas. Płaczek i żałobników w krótkim czasie narodziło się tak wielu, że nie chcieliśmy stać się częścią tego chóru. Nie mieliśmy z kim się ścigać i z kim się równać. Nie da się ścigać z absolutną legendą.
Ciechowski z człowieka, który wywierał duży wpływ na polską muzykę i inspirował, stawał się na naszych oczach martwą instytucją. Odnoszę wrażenie, że w Toruniu ludzie przestali go słuchać – żeby było jasne, nadal go słuchają i czczą, ale nie starają się go rozumieć, krytycznie patrzeć na jego twórczość i reinterpretować na swój sposób. W latach 80. odmienił oblicze rocka – zmienił paradygmat z posthipisowskiego na nowofalowy. Rzucił w kąt bluesową pentatonikę, zabronił instrumentalnych popisów i skomplikowanych harmonii. Miało być prosto, surowo, ale emocjonalnie. I Republika wciągnęła do polskiego rocka brzmienia znane z Television, The Stranglers i Talking Heads.
To był tak mocny wpływ, że nadal w toruńskiej muzyce powinien zostać choć jeden ślad tej fascynacji. Miasto tymczasem nie pamięta Republiki, gra 12-taktowego bluesa w metrum cztery na cztery, śpiewając o tym, jak wspaniałe jest życie lokalnego muzyka i że na co dzień należy być twardym, a nie miękkim.
Nikt też właściwie nie odwołuje się do jego wrażliwości literackiej. Ciechowski poeta był rozpaczliwie liryczny, stawiał na metaforę i siłę poetyckiego obrazowania. Nie ma wątpliwości, kogo stawiał w centrum swojego poetyckiego świata – jego bohater to wnikliwy obserwator, który angażuje się, a innym razem wybiera bezpieczny dystans. Ten szacunek dla plastycznego, osobistego i sytuacyjnego szczegółu jest zasadniczym tonem w jego pisarstwie.
Kiedy inni śpiewają o tym, że kochają Polskę, on tę miłość traktuje jako niemal sadomasochistyczne uczucie („Nie pytaj o Polskę"). Gdy inni wyznają „zostawiła mnie i boli", on o swoim cierpieniu woli opowiadać, wymieniając przedmioty, które należy sobie po rozstaniu oddać („Odchodząc"). Za każdym razem, gdy czytałem takie słowa, czułem się, jakby ktoś na zawsze odbierał mi część świata – to było doskonałe, a mnie nie wolno było nigdy sięgnąć po metafory, które były na wyciągniecie ręki. Tylko kilku tekściarzy w Polsce jest w stanie dziś przyjrzeć się codzienności w tak dużym zbliżeniu.
Mit Republiki stał się częścią opowieści, wokół której buduje się wizerunek naszego miasta. Każdy zamach na tę opowieść jest rodzajem bluźnierstwa. To intelektualna pułapka, w której daje się złapać coraz więcej toruńskich artystów – nikt nie kwestionuje świętości. Odnoszę wrażenie, że po tej śmierci nadal Toruń się artystycznie nie podniósł i na palcach jednej ręki można policzyć projekty, które w jakimkolwiek stopniu postanowiły się zetrzeć z tą legendą.
Od śmierci Ciechowskiego minęło 20 lat i nadal biję się z nim w myślach – jakaś część mnie go absolutnie kocha, a inna nienawidzi. Ale gdy pojawią się najmniejsze wątpliwości, przypominam sobie chwilę, kiedy jako student pierwszego roku przebijałem się przez śnieg i błoto Torunia i marzłem na dworcu, który miał mnie na krótką chwilę zabrać do domu.
Wszystkie komentarze