Kolejna odsłona Akademii Opowieści. O co chodzi w naszym konkursie?
Zapoznaj się z REGULAMINEM
Weź udział w konkursie, przyślij opowieść, wygraj nagrody! [FORMULARZ]
Dla dziadka Witolda był bratem matki. Wujem. Wystarczyło powiedzieć „Wuj”, by wszyscy w rodzinie wiedzieli, o kogo chodzi. Urodzony w 1901 r. reprezentował pokolenie, którego najlepsze lata przypadły na krótki czas niepodległości. Jako skaut ochotniczo zaciągnął się do Wojska Polskiego, gdy w 1920 r. Armia Czerwona podchodziła pod Warszawę. Został nawet ciężko ranny pod Płockiem, ale opowiadał o tym bez patriotycznej ekscytacji.
Miał świadomość, jak głęboko zacofanym i podzielonym krajem jest Polska po zaborach. Zaraz po studiach zgłosił się na inny, ważniejszy front, któremu na imię Gdynia. Port, okno na świat, konieczność nowatorskich rozwiązań technicznych przy zawstydzająco niskich środkach. Tym żył. Uważał, że dobrze postawione nabrzeże, pirs czy falochron znaczą dla Polski więcej niż niejedna bitwa.
Wybrał polskie morze. Do śmierci pozostał w Trójmieście i tu jest pochowany.
Pod oknami domu dziadków w Gdańsku-Wrzeszczu dębową aleją przechadzał się szczupły mężczyzna o pociągłej twarzy i tatarskich rysach, w staromodnym ortalionowym płaszczu. Gdy padało, w rondzie jego kapelusza zbierała się woda.
Właśnie woda ukształtowała jego życie. Urodził się w Piotrkowie Trybunalskim. W Skierniewicach kończył gimnazjum. Wybrał studia na Wydziale Inżynierii Wodnej Politechniki Warszawskiej, które ukończył dopiero w 1929 r., bo z biedy musiał je na kilka lat przerwać. Gdy otrzymał stypendium, zrobił dyplom u prof. Karola Pomianowskiego. Dziadek opowiadał, że pewnego razu Wuj, ślęcząc nocą nad książkami, obudził się, gdy od świecy zajął się daszek jego studenckiej czapki.
2 maja 1929 r. z listem polecającym od ministra Franciszka Doleżala z rządu w Warszawie do projektanta i kierownika robót inż. Tadeusza Wendy stawił się w Zarządzie Budowy Portu Gdynia. O liście zapomniał, i dobrze, bo Wenda nie lubił protegowanych. Jeszcze tego samego dnia rozpoczął pracę.
Spełniło się marzenie. Budowa portu w Gdyni szła już pełną parą. W krótkim czasie młodemu i energicznemu inżynierowi przypadł nadzór nad robotami hydrotechnicznymi. W ciągu pięciu lat pod jego nadzorem powstały wszystkie nabrzeża ówczesnego portu: Indyjskie, Francuskie, Duńskie, Śląskie, Wilsona i Prezydenta. Jako kierownik Wydziału Administracji Wybrzeża od wiosny 1934 r. projektował molo spacerowe w Orłowie, następnie kierował jego budową, a także nabrzeża we Władysławowie.
Inż. Stanisław Hückel, późniejszy profesor i rektor Politechniki Gdańskiej, wspominał tamten pionierski czas: „Trafiłem do Oddziału Administracji Morskiej. Do dziś podziwiam skromne środki, jakimi dysponował kierownik oddziału inż. Z. Adamski w realizacji jego niełatwych zadań. Cały oddział mieścił się w pokoiku o powierzchni nie większej niż 20 m kw., w którym dusiło się w wędzarnianej atmosferze, bo wszyscy niemal palili, pięć osób. (...) Najbardziej charakterystyczną postacią był nasz szef, inż. Adamski, z twarzy podobny nieco do ministra Becka. Były to lata największego rozwinięcia robót hydrotechnicznych w porcie”.
Inż. Hückel wspomina jedną z „bitew” Adamskiego podczas budowy portu rybackiego w Wielkiej Wsi (od 1938 r. Władysławowa): „Zmieniliśmy projektowaną nadbudowę falochronów z drewnianej na żelbetonową i – co najważniejsze – zmieniliśmy układ wejścia do portu. Poprzednicy nasi zaprojektowali wejście otwarte w kierunku północno-wschodnim. Wskutek tego w akwenie portowym nieduża nawet fala z szerokiego sektora powodowałaby niepokój: kołysanie kutrów przy nadbrzeżach, a nawet zrywanie ich z cum. Inż. Adamski zdecydował się zastosować wejście zakryte, gwarantujące w porcie niemal zupełny spokój, kosztem nieznacznego skomplikowania cyrkulacji statków w wejściu. (...) Szereg portów o takich wejściach zrealizowanych w różnych częściach świata potwierdza słuszność tego rozwiązania”.
Małe mieszkanie Wuja w budynku Urzędu Morskiego w Gdyni było wymarzoną nadmorską przystanią, w której w lecie cumowała warszawska rodzina: siostra Wanda z dziećmi, tzn. moim dziadkiem i jego siostrą. Najpierw się jechało do Gdyni przez Wolne Miasto Gdańsk. Pociąg przecinał dwie granice. Już w Tczewie celnicy gromadzili podróżujących do Gdyni w wagonach z przodu pociągu, a wagony na czas przejazdu przez obszar Wolnego Miasta zamykali; podróżujących do Gdańska gromadzili w wagonach z tyłu pociągu i tam byli oni odprawiani. Podróż trwała długo. Później, w 1938 r., jechało się wprost do Gdyni z ominięciem Wolnego Miasta, nową, wiodącą przez Pomorze trasą węglową.
Nie bez powodu o tym wspominam. To dzięki Wujowi i jego fascynacji wodą cała nasza rodzina sprowadziła się po II wojnie nad morze. Mój pradziadek Longin spędził pięć lat w Oflagu IIc w Woldenbergu, wrócił do kraju dopiero w lipcu 1945 r. Wstrząśnięty widokiem zniszczonej Warszawy podjął błyskawiczną decyzję: – Przenosimy się do Gdańska, do wuja. Tam jest praca, porty, tam będziemy mieli gdzie mieszkać. Tam będą uczelnie.
Nie wierzył w żadną III wojnę światową. Zaczął pracować w Głównym Urzędzie Morskim. Już w sierpniu 1945 r. zajął się odbudową portowych urządzeń przeładunkowych w Gdańsku i w Gdyni, a potem organizowaniem nauki na Politechnice Gdańskiej. Pierwszą powojenną Wigilię spędzili już na Wybrzeżu całą rodziną, razem z wujem Zygmuntem. Mój dziadek Witold w latach 50. został inżynierem okrętowcem. Mój ojciec Jarosław urodził się tutaj na tyle wcześnie (w 1963 r.), że mógł być świadkiem i uczestnikiem dziejącej się na ulicach Gdańska historii. Wreszcie ja urodziłem się w 1989 r. w Trójmieście w kolejnym pokoleniu i dumny jestem z mej gdyńskiej tożsamości, u której zarania stał Wuj.
W pierwszych dniach września 1939 r. Niemcy zajęli Gdynię i zmienili ją w Gotenhafen. Rozpoczęły się akcje eksterminacyjne i wysiedleńcze ludności polskiej.
Zanim wuj Zygmunt został wysiedlony, jako polski inżynier przechodził weryfikację. Wezwany stawił się do niemieckiego urzędu. Traf chciał, że kiedy wszedł na komisję i zaczął rozmowę z urzędnikiem, tego gdzieś zawołano. Po pewnym czasie przyszedł drugi, wskazał na Zygmunta i powiedział: „Ten już sprawdzony!”. Zygmunt został wypuszczony z biura, choć mógł trafić do Piaśnicy, miejsca masowych egzekucji.
Niebawem nadeszła karta przesiedleńcza i wezwanie do stawienia się na dworcu. Zanim Wuj wyjechał z Gdyni, został wzięty na zakładnika. Był przetrzymywany w jednym z gdyńskich kin, przy ul. Świętojańskiej. Kilka dni spędził na siedząco na krzesełku kinowym. Szczęśliwie nikt nie został rozstrzelany. Wyjechał do Generalnego Gubernatorstwa, do rodzinnych Skierniewic, bo tam było mieszkanie. Pracował fizycznie przy naprawie dróg. Szmuglem się nie zajmował, bo nie umiał.
Natychmiast po wyzwoleniu, w marcu 1945 r., zgłosił się do Ministerstwa Żeglugi. Już 2 kwietnia w Bydgoszczy wraz z grupą inżynierów opracował projekt odbudowy zniszczonego portu w Gdyni i schemat organizacji władz morskich. Do Gdańska przyjechał na początku kwietnia razem z władzami województwa i w grupie Delegatury Rządu. To nie były bezpieczne czasy i mimo awersji Zygmunta do broni ochrona rządowa wymusiła na nim noszenie pistoletu. W organizowanym wówczas Głównym Urzędzie Morskim powierzono Wujowi stanowisko naczelnika Wydziału Administracji Wybrzeża. Jego zadaniem było zagospodarowanie małych portów i rozpoczęcie budowy systemu umocnień na Półwyspie Helskim.
Wuj zamieszkał we Wrzeszczu, w willowej dzielnicy, pośród opuszczonych przez Niemców domów z uszkodzonymi dachami po ostrzale z granatników. W jednym z nich, pod stosem przemoczonych książek, znalazł szczególną. Dom zajmował hitlerowski dygnitarz. Owym wyjątkowym znaleziskiem była „Pamiątkowa księga miasta Gdyni”, w której znajdują się m.in. wpisy marszałka Piłsudskiego i prezydenta Mościckiego. Zrabowana księga znalazła się w hitlerowskiej bibliotece. Zmoczona, wyciągnięta z rumowiska III Rzeszy, w sposób symboliczny trafiła w ręce przedstawiciela generacji budowniczych Gdyni. Los się zapętlił, Gdynia narodziła się na nowo. Wuj przed śmiercią przekazał księgę władzom wojewódzkim w Gdańsku na ręce Tadeusza Fiszbacha. Dziś księga znajduje się w Urzędzie Miasta w Gdyni.
Wuj zmarł w lutym 1979 r., dziesięć lat przed moimi narodzinami. Do emerytury w 1969 r. pracował jako naczelny inżynier Zjednoczenia Budownictwa Inżynieryjno-Morskiego w Gdańsku, a od stycznia 1953 r. wznosił konstrukcje hydrotechniczne nie tylko w portach Gdańska, Gdyni, Łeby, Ustki, Darłowa i Kołobrzegu, ale też w stoczniach i na śródlądziu w Płocku i w Mogilnie. Nie należał do partii, do pracy jeździł kolejką, był cichy i skromny. Nie powtarzał: „Ojczyzna, Patriotyzm, Honor” – zajmował się konkretnymi inżynierskimi działaniami. Leży w skromnym grobie na cmentarzu Srebrzysko w Gdańsku.
Dla mnie był wielkim polskim patriotą. Żałuję, że nie mogłem z nim nigdy porozmawiać. Interesuję się sprawami samorządu i wiem, że Rada Miasta Gdyni chce uhonorować zasługi Zygmunta Adamskiego dla rozbudowy Gdyni, nadając jego imię jednej z nowo projektowanych ulic na terenie portu.
Korzystałem z: Stanisław Hückel, „Inżynierskie wspomnienia”, Wyd. Morskie, Gdańsk 1981; „Człowiek morza”, „Głos Wybrzeża” nr 32 z 21.02.1979 r.; „Encyklopedia Gdyni”, Verbi Causa 2006; „Rocznik Gdyński” nr 11/1992/93, Towarzystwo Miłośników Gdyni
Akademia Opowieści. „Nieznani bohaterowie naszej niepodległości”
Historia Polski to nie tylko bitwy i przelana krew. To również wielki codzienny wysiłek zwykłych ludzi. Mieli marzenia i energię, dzięki której zmieniali świat. Pod okupacją, zaborami, w czasach komunizmu, dzisiaj – zawsze byli wolni.
Każdy w polskiej rodzinie ma takiego bohatera: babcię, wujka, sąsiada. Uczyli, leczyli, budowali, projektowali. Dzięki nim mamy szkoły, bibliotekę na wsi, związki zawodowe, gazety, wiersze, fabryki. Dawali innym ludziom przykład wolności, odwagi i pracowitości.
Bez nieznanych bohaterów – kobiet i mężczyzn – nie byłoby niepodległej Polski. Dzięki nim przetrwaliśmy.
Napiszcie o nich. Tak stworzymy pierwszą wielką prywatną historię ostatnich stu lat Polski. Opowieści zamiast pomników.
Na wspomnienia o nieznanych bohaterach naszej niepodległości na nie więcej niż 8 tys. znaków (ze spacjami) czekamy do 30 września 2018 r. Można je przysyłać za pośrednictwem formatki dostępnej na stronie internetowej.
Najciekawsze teksty będą publikowane na łamach „Gazety Wyborczej” (w tym jej dodatków, np. „Ale Historia”; „Magazyn Świąteczny”, „Duży Format” oraz lokalnych) lub w serwisach z grupy Wyborcza.pl.
Nadesłane wspomnienia wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców oraz 80 wyróżnień.
Zwycięzcom przyznane zostaną nagrody pieniężne:
za I miejsce – 5556 zł brutto;
za II miejsce – 3333 zł brutto;
za III miejsce – 2000 zł brutto.
Osoby wyróżnione dostaną roczne prenumeraty Wyborcza.pl.
Laureatów ogłosimy 5 listopada 2018 r.
Wszystkie komentarze
A szkoda, bo ciekawa historia w artykule...
Oczywiście, że tak, ale czy to w czymkolwiek dyskredytuje te wspomnienia? Przypuszczam, że to nieprzemyślany skrót myślowy.