Kolejna odsłona Akademii Opowieści. O co chodzi w naszej akcji?
Cezary Łazarewicz radzi jak pisać [PORADNIK]
Ostatnie dni stycznia 1945 roku. Ciężarówkami z Krakowa do Katowic przyjeżdżają urzędnicy. W mieście trzeba zorganizować zręby administracji. Wśród przyjezdnych jest wysoki, przystojny mężczyzna. Mówi z miękkim, wschodnim akcentem. Nic dziwnego, pochodzi z Kołomyi na Kresach. To Roman Hrabar, 36-letni adwokat świetnie znający języki obce. Studiował we Lwowie i w Krakowie. Światowiec. Często bywał we Włoszech. Wybuch wojny zastał go na Kresach. Stamtąd przedostał się do Warszawy, a po powstaniu pojechał do Krakowa. Po wyzwoleniu najprawdopodobniej przeczytał wywieszoną na ulicy odezwę. Poszukiwano urzędników do pracy w Katowicach. Gruntowne wykształcenie, znajomość prawa i języków, zwłaszcza niemieckiego, były pomocne. Takich ludzi nowa władza szukała.
Adwokat otrzymuje mieszkanie w eleganckiej kamienicy przy ul. Rymera. I poznaje śląską rzeczywistość. Ludność niemiecka zmuszana jest do wyjazdów na Zachód. Na miejsce wyjeżdżających napływają ludzie z innych regionów Polski. Niektórzy zostają, dla innych Górny Śląsk to tylko przystanek w kierunku ziem odzyskanych. Po wojennej zawierusze ludzie szukają się nawzajem. Na ulicznych słupach przyklejają karteczki.
W takich warunkach Hrabar zaczyna pracę w urzędzie wojewódzkim. Jego komórka odpowiada za organizację opieki społecznej.
– Niemcy zabrali mi dziecko – co pewien czas do biura Hrabara pukają zrozpaczeni rodzice. Zabrali? Mecenas nie wie, co myśleć. Z pomocą przychodzi nieoczekiwana wizyta. W drzwiach jego biura stoi starsza dama. Eileen Blackey, Amerykanka, dyrektorka Głównej Kwatery Poszukiwań Dzieci UNRRA na Europę. – Nasi pracownicy w okupowanych strefach w Niemczech natrafiają na dzieci pochodzące z innych krajów. Wygląda na to, że wiele z nich to Polacy. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że zostały odebrane biologicznym rodzicom i przekazane do niemieckich domów – relacjonuje.
Tu nie ma mowy o jednostkowych przypadkach. Adwokat zaczyna przeszukiwać dokumentację z prowadzonych na Śląsku sierocińców. Ustala pewną prawidłowość: w czasie okupacji część dzieci została z nich wywieziona. Dokąd? Nie wiadomo.
Informacje o zniknięciach dzieci docierają do polskich władz centralnych. Te decydują się powierzyć Romanowi Hrabarowi arcytrudną misję. Ma jechać do Niemiec i odnaleźć polskie dzieci. Otrzymuje specjalne pełnomocnictwa i wiosną 1947 r. z katowickiego dworca wyrusza w podróż. „Nie posiadamy żadnych informacji, jak poszukuje się dzieci. Przed nami wielka niewiadoma” – mecenas notuje w swoich zapiskach.
Już na miejscu swoje poszukiwania rozpoczyna od archiwów. Na pierwszy ogień idą kwestionariusze sporządzone już przez pracowników UNRRA. Są niepełne. „Mówi, że nazywał się Stronk, ma 6 lat. Ojciec był wysoki. Mieszkał przy ulicy, po której jeździł tramwaj”. „Zna niektóre polskie słowa, jak kot, pies, dobry, tak, nie, cukierek. Mówi, że jest z Polski. W języku niemieckim kończy jednak: Ich bin ein Deutscher”. Hrabar dociera do kolejnych materiałów. To lista nazwisk dzieci. I ich niemieckich odpowiedników. Karwinowski stawał się Karpersem, Mikołajczyk – Mickerem, Sosnowska – Sosemann.
Hrabar odnajduje całe grupy polskich dzieci. Przebywają w zakładach opiekuńczych. Po potwierdzeniu narodowości malcy są repatriowani do kraju.
Do Hrabara, który wciąż przebywa na terenie Niemiec, pisze zrozpaczona Halina Witaszek. Niemcy zabrali jej córeczki – Darię i Alodię. Do listu dołączona jest fotografia uśmiechniętych blondyneczek.
W sprawie nazwisk adwokat ma już pewność. Trafił na zarządzenie szefa Głównego Urzędu Rasy i Osadnictwa SS w sprawie ich zniemczania. Zaleca ono zachowanie trzech, czterech liter pierwotnego nazwiska dziecka. Tak by brzmiało ono choć trochę podobnie i dziecko było przekonane, że nosi je od zawsze. Hrabar ustala. Alodia Witaszek stała się Alice Wittke. Daria to z kolei Dora Wittke. Pod taką tożsamością, jako rzekome sieroty, trafiły do rodziny niemieckiej i austriackiej. Hrabar nie tylko rozpoczyna starania o ich powrót do prawdziwej matki, ale odkrywa przerażający mechanizm.
Heinrich Himmler, jeden z najpotężniejszych ludzi III Rzeszy, opętany był teorią rasową i ideą „czystej krwi”. Polski adwokat czyta o tym w dokumentach, m.in. raporcie z 1939 r. dotyczącym dawnych ziem polskich włączonych do Rzeszy.
„Znaczna część rasowo wartościowych, ale z narodowych względów niezdatnych do zniemczenia warstw polskiego narodu będzie musiała zostać wysiedlona na pozostały polski teren. Jednak należy próbować wyłączyć z przesiedlenia rasowo wartościowe dzieci i wychować je w starej Rzeszy w odpowiednich zakładach wychowawczych. (...) Wchodzące w rachubę dzieci nie mogą liczyć więcej jak osiem do dziesięciu lat, ponieważ z reguły tylko do tego wieku możliwe jest prawdziwe przenarodowienie, tzw. ostateczne zniemczenie. Warunkiem jest całkowite zaprzestanie utrzymywania jakichkolwiek stosunków z ich polskimi krewnymi. Dzieci otrzymają niemieckie nazwiska (...)”. Które dziecko dostawało taką „szansę”? Decydujące były badania rasowe i wygląd – blond włosy, niebieskie oczy. W ich poszukiwaniu przeczesywano sierocińce, rodziny zastępcze i biologiczne. Stamtąd, oczywiście po selekcji badań rasowych, zabierane były do specjalnych ośrodków. Uczyły się niemieckiego i nowej niemieckiej tożsamości. Lekcje były brutalne. Za każde polskie słowo było bicie. Za całą procedurę odpowiadała jedna instytucja – Lebensborn.
Hrabar jest jedną z pierwszych osób, które zaczynają światu ujawniać ten rabunkowy mechanizm.
Do Polski, do matki wracają tymczasem małe Witaszki. Ale też inni. Bärbel Geisler, później od nazwiska swoich opiekunów Rossmann, czyli Basia Gajzler. Johann Buchner, czyli Januszek Bukorzycki, czy Hilda Anziger, a naprawdę Alinka Antczak.
Nie wszystkie polskie dzieci udaje się Hrabarowi odzyskać. Za swoją największą porażkę do końca życia będzie uważał przypadek Eugenii Ewertowskiej. Na dziewczynkę czekała w kraju matka. Ale nowa niemiecka rodzina, dobrze ustosunkowana, zrobiła wszystko, by dziecka nie oddać.
Hrabar w sprawie Lebensbornu pisze artykuły, alarmuje media, kontaktuje się z prokuratorami oskarżającymi w procesach norymberskich. Jeździ też na konferencje i spotkania poświęcone działaniom nazistów. Ale zbliża się zimna wojna. Mecenas musi opuścić Niemcy. Wraca do Katowic. Ale już nie do pracy w urzędzie wojewódzkim. Tylko do wyuczonego zawodu, prowadzi praktykę adwokacką. Jednak jego prawdziwa praca nie odbywa się na sali sądowej. Hrabar cały czas prowadzi badania dokumentujące niemieckie zbrodnie przeciwko dzieciom.
Jako jeden z pierwszych odkrywa i opisuje sieć hitlerowskich obozów – Polenlagrów. Jedzie do szpitala psychiatrycznego w Lublińcu i nagłaśnia przerażającą historię placówki. W czasie okupacji odbywała się w niej specjalna selekcja małych pacjentów. Po obserwacji podejmowano decyzję, czy są „minimalnie upośledzone”, „trudne do prowadzenia” czy dotknięte „nabytym bądź wrodzonym niedołęstwem”. W trzecim przypadku dzieci były uśmiercane.
W 1972 r. Hrabar jedzie do Łodzi. Jako biegły uczestniczy w procesie Eugenii Pol. Kobieta była nadzorczynią w obozie dla dzieci i młodzieży w Łodzi. Pol za śmierć trzech dziewczynek została skazana na 25 lat więzienia.
Do mieszkania adwokata na Rymera wciąż pukają ludzie, którzy w czasie wojny stracili dziecko, rodzeństwo czy rodziców. Jak Bogumił Uniowski, któremu adwokat pomaga odnaleźć matkę, czy Marek Winogroński, który w Ameryce dzięki Hrabarowi odnajduje swoją rodzinę. Albo Elżbieta Rogowska, której mecenas wyjaśnia, że tak naprawdę jest Niemką i nazywa się Ruth Sterling. Na Rymera często przyjeżdżają też zagraniczni dziennikarze. Francuzi czy Niemcy przygotowują dokumenty o Lebensborn, a niekwestionowanym autorytetem jest prawnik z Katowic.
Roman Hrabar umiera w szpitalu w Katowicach w 1996 r. Miał 87 lat. Został pochowany na cmentarzu przy ul. Francuskiej. Po adwokacie pozostały książki, artykuły, nagrania radiowe. Lecz mimo to mało kto o nim i jego misji pamięta. Hrabar był dwukrotnie żonaty, ale nie pozostawił po sobie potomstwa. Dzięki jego staraniom wynaradawianie zostało uznane przez Zgromadzenie Ogólne ONZ za zbrodnię ludobójstwa, która nie podlega przedawnieniu. Mimo tak doniosłego osiągnięcia w Katowicach na próżno szukać ulicy czy tabliczki przypominającej o tym bohaterze.
Z danych, które opracował Hrabar, wynika, że germanizacji poddano 200 tys. polskich dzieci. Do domu wróciło 30-33 tys. z nich. Niektórzy o tym, że zostali adoptowani i są Polakami, dowiedzieli się po latach już jako dorośli. Jak Herman Lüdeking, który naprawdę był Romanem Roszatowskim.
Wszystkie komentarze
co ty pie....?
NIe pie..., tak jest. Liczy sie tylko katabas i ten co katabasowi wchodzi do dupy.
jestes w stanie policzyc ile pomnikow, ulicy, placow, szkol, nazwano imieniem jakiegos tam papieza?