Kolejna odsłona Akademii Opowieści. O co chodzi w naszym konkursie?
Zapoznaj się z REGULAMINEM konkursu
Weź udział w konkursie, przyślij opowieść, wygraj nagrody! [FORMULARZ]
W domu mam ciekawą pamiątkę po ojcu. Na czarno-białym obrazku z ostatnią wieczerzą informacja o tym, że przystąpił do „ersten kommuniontag” w Lauterbach w Hesji. Data: 10 kwietnia 1944 r. Niemiecki urzędnik albo pastor wpisał: Boleslaus Stanislaus Budzinski. Tak to łaciną wybrnął z kłopotu i ominął polską ortografię. Zresztą nie miał dylematów. Bolek, chłopiec spod Kościana, od pięciu lat wychowywany w niemieckiej rodzinie, był szykowany na obywatela III Rzeszy.
Bolesław, rocznik 1931, mieszkał we wsi Konojad, między wielkopolskim Kościanem a Grodziskiem. Dziwna to nazwa. Legenda – a uwiecznił ją znany etnograf Oskar Kolberg – niosła, że podczas potopu, w oblężonym obozie, Szwedzi, by przetrwać, zjedli konie. Historycy podważali potem ustalenia Kolberga. Bo Konojad w dokumentach widniał jeszcze przed potopem. W pobliżu wsi odkryto stare kurhany sprzed naszej ery, nazywane dziś Wielkopolskimi Piramidami.
Kolejna odsłona Akademii Opowieści. O co chodzi w naszym konkursie?
Zapoznaj się z REGULAMINEM konkursu
Weź udział w konkursie, przyślij opowieść, wygraj nagrody [FORMULARZ]
Mój dziadek, ojciec Bolesława, był stolarzem. Miał dobry fach i na dodatek wojenne epizody. Zanim poszedł do powstania wielkopolskiego, służył też jako oficer w armii Cesarstwa Niemieckiego. To uratowało go przed niechybnym rozstrzelaniem w 1939 r. I to, że mówił po niemiecku, a potrzebowano tłumaczy. Na pewno był na liście proskrypcyjnej. Na nagrobku ma powstańczy krzyż.
Kiedy myślę o ojcu i matce, to przypomina mi się trochę film „Europa, Europa” Agnieszki Holland, w którym bohater udaje Aryjczyka. I o tym, że o losie ludzi może decydować wygląd. Bolek miał niebieskie oczy, jasną cerę, włosy ciemny blond. To jego wytypowali na Niemca w ramach polityki Lebensborn, czyli „hodowli” aryjskich dzieci lub ich kradzieży. I wywieźli do Hesji. Takiego sita nie przeszłaby jego późniejsza żona, a moja matka. Mieszkała w Poznaniu, oczy ciemne, szatynka. Dla nazistów rasowo bezwartościowa. Z całą rodziną przesiedlili ją do Starachowic w Generalnym Gubernatorstwie. Po drodze było kilka miesięcy w obozie. Po wojnie kolejne przesiedlenie – do Jaromierza pod Kargową.
Bolek uczył się w niemieckiej szkole, ale do Hitlerjugend go nie zapisano. Był pewnie jeszcze elementem niepewnym. Regularnie odwiedzał go urzędnik i pytał, jak się żyje, czy mu czegoś nie brakuje, czy go nie biją. Nie bili. Lubił WF, biegi, skoki w dal.
Po wojnie rodzina znalazła go poprzez Czerwony Krzyż. Pomogło to, że w niemieckim państwie był porządek w papierach. Na odjezdne dostał trochę marek, które były zupełnie bezwartościowe. Wielką wartość miały za to dwie paczki amerykańskich cameli. A to był mały skarb – za papierosy, i to takie, dało się dużo kupić. Dwa dni palili je w Konojadzie. Jaki wrócił? Cichy, ułożony, skryty. Ale wiedział, czego chciał. A chciał być nauczycielem. Ukończył Liceum Pedagogiczne w Sulechowie (razem z późniejszym profesorem Hieronimem Szczegółą) i z nakazem pracy rozpoczął pracę w szkole w Powodowie koło Wolsztyna.
Do Hesji, do domu z czasów wojny pojechał raz, w latach 80. Z ciekawości. Napisał list i odpowiedzieli. Potarabanił się tam z mamą swoim wypucowanym maluchem. Z wojennych czasów żyło dwóch chłopaków i dziewczyna. Przyjęli ich skromnie. Potem była rewizyta. Przyjechali do Zielonej Góry. I Bolek się przygotował, zgromadził wódkę, która była na kartki. W Konojadzie zamówił pół świni i kiełbasy. Niemcy zajadali się polskimi kiełbasami, i chyba nigdy nie wypili tyle wódki. Potem gadali, że skoro mamy takie dobre jedzenie, to w PRL wcale nie jest tak źle, jak to pokazują w niemieckiej telewizji. Co Bolka trochę irytowało jednak. Bo do komuny miał stosunek chłodny. Należał do PZPR, bo musiał. Inaczej by nie był nauczycielem. A bez szkoły nie wyobrażał sobie życia. A gdy sekretarze pytali, dlaczego ochrzciłeś dzieci, odpowiadał: „bo jestem katolikiem i ochrzciłem, a co nie pasuje?”.
W Zielonej Górze, jak to pisano w gazetach, budował wraz z innymi nauczycielami zręby oświaty w naszym mieście. Opowiadał mi, że pierwszą pensję zainwestował w garnitur. Kupił go na raty. Ja garnitur zakładam, jak muszę, ojciec chciał zawsze. Czasem nawet do sandałów zakładał.
W szkołach były potężne braki kadrowe. Więc jak wielu nauczycieli, stawał się omnibusem. Uczył jednocześnie wszystkiego, historii, geografii, a nawet matematyki. Podręczników brakowało, to uczyło się z głowy, albo z podręczników przedwojennych, które przynosili rodzice. Oczywiście bez afiszowania. Nauczyciele sprawdzali również, czy wszystkie dzieci z rejonu objęte były obowiązkiem szkolnym, a raz na jakiś czas funkcjonariusze UB wypytywali ich, czy któreś z dzieci lub rodziców nie przejawia wrogości wobec systemu komunistycznego. – Nie słyszałem – krótko odpowiadał. Nie wdawał się w rozmowy.
Ojciec szybko opanował język migowy i prowadził zajęcia z głuchoniemymi. Wieczorami, w weekendy. To była ogromna grupa ludzi okaleczonych wojną i brakiem wyspecjalizowanej edukacji. Bolek robił to świetnie. Rozumieć język migowy nauczyła się też mama, pracująca w Spółdzielni Inwalidów. Pamiętam, gdy jak chcieli, abym nie wiedział, co mówią, robili to na migi.
Uczył przede wszystkim historii i języka niemieckiego w szkołach przy ulicy Długiej i Chopina (SP 13). Następnie w I LO, aby nauczycielską karierę zakończyć w Zespole Szkół Elektronicznych i Samochodowych. Po niemiecku mówił bez akcentu, naturalnie. Wspominał kiedyś, że dostał od pewnych panów propozycję wyjazdu do RFN. Nie do końca to było jasne, ale możliwe, że chcieli zrobić z niego szpiega. Wyplątał się z tego sytuacją rodzinną, mama chodziła w ciąży z siostrą.
Mamę poznał na jednej z zabaw w zielonogórskiej restauracji. Szybko sobie przypadli do gustu. Wesele, jak obyczaj każe, odbyło się domu panny młodej, czyli w Jaromierzu.
Bardzo dobra znajomość języka niemieckiego powodowała, że wielokrotnie kuratorium oświaty oddelegowywało mojego tatę na międzynarodowe obozy. Stały się popularne po 1970 r., kiedy do NRD można było jeździć na dowód osobisty. Ruszyły wtedy polsko-niemieckie kolonie i zimowiska w kraju i NRD. Bolek był zwykle kierownikiem. Pamiętam, jak w Przełazach każdy dzień kolonii rozpoczynał zawsze od zbiórki na placu przed pałacem i od wciągnięcia polskiej i niemieckiej flagi na maszt. A tata grał na trąbce hejnał na apel. Zawsze dzień wcześniej wywieszał w obu językach plan dnia. Wszystko miał wcześniej rozpisane, przygotowane i zapięte na ostatni guzik. Kilka razy gasił też „incydenty dyplomatyczne”, czyli pyskówki pomiędzy polskimi a niemieckimi kolonistami. Bo iskrzyło. Jak któremuś z niemieckich dzieciaków wymknęło się „polnische schwein”, to zaraz słyszał o hitlerowcach i gestapowcach. A zdarzało się. Najbardziej spanikowani wtedy byli niemieccy wychowawcy. Bali się konfliktów jak ognia. Wiedzieli, że wśród nich jest ktoś, kto napisze potem raport do służb. Pierwsi się rzucali, by kończyć kłótnie. I nie mieli litości. Kto bluzgał, natychmiast wracał do domu.
Szczególnie pamiętam wspólne kąpiele w jeziorze. Tata angażował profesjonalnych ratowników. Sam zresztą świetnie pływał. I otwieraliśmy gęby, bo przy nas Niemcy wyglądali na wyzwolonych. Obojętnie, chłopcy czy dziewczyny, potrafili kąpać się nago. Można powiedzieć, że przeżywaliśmy szok kulturowy.
To on zainteresował mnie historią i nauczył podstaw języka niemieckiego. Sam, na boku, dla siebie, tłumaczył niemieckie książki historyczne. Niektóre były egzotyczne, jak ta o koloniach niemieckich w Afryce. Namawiał mnie, bym spróbował napisać doktorat. Zawsze podkreślał, że nauczyciel ma do spełnienia ważną misję. Nie chodzi tylko o dydaktykę, ale ludzkie podejście do ucznia, wychowanie go na świadomego obywatela. Sam był bardzo poukładany, ale na lekcjach nie był żadnym rygorystą. Wpuszczał swobodę, nie przesadzał z dyscypliną, nic na baczność.
Miał swoje pasje. Pierwsze były motocykle. Wsiadał i jechał przed siebie. Dał spokój po wypadku w drodze do rodziny w Wielkopolsce. Przerzucił się na samochody. Pierwsza była skoda, potem wartburgi i maluchy. Dbał o nie z niezrozumiałym dla mnie pietyzmem. W garażu godzinami coś sprawdzał i dokręcał. Auta były na błysk. Bardzo lubił wyprawy na grzyby, pracę na działce i żniwa w rodzinnej wsi. Dlatego w naszym domu unosił się zapach suszonych grzybów, owoców i warzyw oraz swojskich wyrobów po wiejskim świniobiciu.
Uprawiał sport. Szczególnie lubił skoki w dal. Mówił, że przypomina to mu zabawy z dzieciństwa i skoki przez strumienie. Jak w telewizji leciała olimpiada, nigdy nie odpuścił skoków. Liczyły się tylko one. Nie wielki futbol.
Zmarł w 1990 r. Nie dożył chwili, kiedy zostałem wybrany do rady miasta. Z pewnością przypominałby mi o konieczności pomocy potrzebującym. Ja pewnie odpowiedziałbym: „tato, ale ja to właśnie robię”, a on na to: „wiem, ale pamiętaj, że funkcja zobowiązuje”. I namawiał, żeby trzymać dystans, brać sprawy na chłodno. Bo życie go tego nauczyło. Nie lubił o nim opowiadać. – Bo co ty wiesz o Niemcach? – gasił tych, którzy się wymądrzali.
* Jacek Budziński – historyk, nauczyciel w III LO w Zielonej Górze, miejski radny PiS
Historia Polski to nie tylko dzieje wielkich bitew i przelanej krwi. To również codzienny wysiłek zwykłych ludzi, którzy nie zginęli na wojnie. Mieli marzenia i energię, dzięki której zmieniali świat. Pod okupacją, zaborami, w czasach komunizmu, dzisiaj – zawsze byli wolni.
Każdy w polskiej rodzinie, wsi, miasteczku i mieście ma takiego bohatera: babcię, dziadka, nauczyciela, przyszywanego wujka, sąsiada. Jednych znaliśmy osobiście, innych – ze słyszenia. Opowiada się o nich anegdoty, wspomina ich z podziwem i sympatią.
Byli prawnikami, konstruktorami, nauczycielami, bywało też, że nie mieli żadnego zawodu. Uczyli, leczyli, tworzyli, wychowywali dzieci, budowali, projektowali. Dzięki nim mamy szkoły, biblioteki na wsi, związki zawodowe, gazety, wiersze, fabryki. Dawali innym ludziom przykład wolności, odwagi, pracowitości.
Bez nieznanych bohaterów – kobiet i mężczyzn – nie byłoby niepodległej Polski. Dzięki nim przetrwaliśmy.
Napiszcie o nich. Tak stworzymy pierwszą wielką prywatną historię ostatnich stu lat Polski. Opowieści zamiast pomników.
Na wspomnienia o nieznanych bohaterach naszej niepodległości o objętości nie większej niż 8 tys. znaków (ze spacjami) czekamy do 15 sierpnia 2018 r. Można je przysyłać za pośrednictwem NASZEGO FORMULARZA.
Najciekawsze teksty będą sukcesywnie publikowane na łamach „Gazety Wyborczej” (w tym jej dodatków, np. „Ale Historia”, „Magazynu Świątecznego”, „Dużego Formatu”, oraz w wydaniach lokalnych) lub w serwisach z grupy Wyborcza.pl. Nadesłane wspomnienia wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców oraz 80 osób wyróżnionych rocznymi prenumeratami Wyborcza.pl. Laureatów ogłosimy 5 listopada 2018 r.
Zwycięzcom przyznane zostaną nagrody pieniężne:
* za pierwsze miejsce w wysokości 5556 zł brutto,
* za drugie miejsce w wysokości 3333 zł brutto,
* za trzecie miejsce w wysokości 2000 zł brutto.
Wszystkie komentarze
No, bez przesady może :-) Ale historia ciekawa.
Pzdr
Może w dużych miastach, ale w małych ?
Ale my nie jesteśmy mocarstwem militarnym tylko małym podwórkiem z zabawkami...
A od wojny minęło 73 lata i urodziło się prawie 4 pokolenia nie pamiętające obcych czołgów na ulicach...
"Si vis pacem parabellum" dotyczy tylko bogatych państw, bo miecze nieco zdrożały...