Kolejna odsłona Akademii Opowieści. O co chodzi w naszym konkursie?
Zapoznaj się z REGULAMINEM konkursu
Weź udział w konkursie, przyślij opowieść, wygraj nagrody! [FORMULARZ]
Marian Szpakowski jest chyba jedynym człowiekiem, o którym mogę powiedzieć, że stał się moim autorytetem. Może dlatego, że nigdy nie poznałem go osobiście, choć na pewno widziałem na ulicy, może też powodem jest fakt, że tak bardzo przemawia do mnie summa jego życia.
Pojawił się w Zielonej Górze w 1954 roku po pięciu latach spędzonych w Krakowie. Mimo że nie był to dobry czas naszego kraju, sądząc po zdjęciach, młody Szpakowski na studiach bawił się dobrze – tym trudniejszy musiał być moment znalezienia się w wieku 28 lat w prowincjonalnym mieście, w którym kultura była artykułem ostatniej raczej potrzeby.
A jednak przeżył tu (choć chciałem napisać – wytrzymał) prawie 30 lat, aż do przedwczesnej śmierci w wieku, który jest akurat obecnie moim udziałem. Tym bardziej więc myślę o nim teraz jako o kimś, kto stanowi dla mnie wzór postępowania wobec rzeczywistości. Szpakowski nie zrezygnował bowiem z bycia tu, w mieście, które niekoniecznie oznaczało przestrzeń dobrą dla twórczej samorealizacji. Wbrew warunkom zaczął organizować życie wokół siebie, nie czekając na dogodne przypadki. Włączył się w działalność Związku Polskich Artystów Plastyków i już od 1961 roku był prezesem Zarządu Okręgu Zielonogórskiego. Od samego początku świetnie zdawał sobie sprawę, jak cenna jest tkanka tego miasta, niezniszczonego przez wojnę, w którym w sensie społecznym wszystko trzeba zaczynać od nowa, ale w materialnym jest idealnym miejscem działania dla artysty.
Wiedział też, że nie wolno ograniczać się do lokalności, że trzeba wyjeżdżać, patrzyć na świat możliwie szeroko i jeśli już nie da się mieszkać gdzie indziej, to przynajmniej trzeba ten świat zapraszać do siebie.
Od 1963 roku w Zielonej Górze co dwa lata odbywało się Złote Grono, wielka ogólnopolska impreza plastyczna wymyślona i zrealizowana przez Szpakowskiego. Artysta wiedział dobrze, że chcąc zrealizować tak wielkie przedsięwzięcie, musi układać się z władzą. Udało mu się to także dzięki temu, że zaprosił do współpracy znaczących intelektualistów. To o Zielonej Górze na początku lat 60. Julian Przyboś, wielki polski poeta awangardowy, powiedział, że jest małym Krakowem. Jeśli nawet były to kurtuazyjne słowa na wyrost, to Szpakowski wprowadził nasze miasto na salony polskiej kultury. Złote Grono było jego dziełem, w którym oczywiście miał swoich współorganizatorów, byli nimi m.in. Klem Felchnerowski, Adam Falkiewicz, Kazimierz Rojowski – koledzy i przyjaciele pomagający mu merytorycznie – ale łącznikiem ze światem pozazielonogórskim był on. Intensywnie realizował się jako artysta, prezentując swoje prace w Anglii, Szwajcarii i najważniejszych galeriach krajowych.
Założył przy KMPiK (które to miejsce nie było tylko sklepem z książkami jak dziś, ale też rodzajem domu kultury, to uwaga dla młodszych czytelników) Galerię 70, pierwsze tego typu autorskie przedsięwzięcie w mieście.
Od 1974 roku był plastykiem miejskim, urzędnikiem dbającym o jakość estetyczną przestrzeni miasta. Traktował tę funkcję bardzo poważnie, doskonale, w bardzo nowoczesny sposób rozumiejąc, jak istotna dla jakości życia jest ta kwestia. Od narodzin córki Samarkandy w 1970 roku skupił się na życiu rodzinnym, twórczości, wyjazdach, ale kiedy po likwidacji BWA władza postanowiła jednak reaktywować galerię, rozumiejąc może, jak głupi był pomysł jej likwidacji, przyjął stanowisko dyrektora. Nie dla splendoru, co potwierdza jego przyjaciel Jan Muszyński, a z poczucia obowiązku. 57-letni mężczyzna z poważnym problemem zdrowotnym (skolioza towarzyszyła mu całe życie) umiera w dziewięć miesięcy po objęciu stanowiska.
Długo nie zdawałem sobie sprawy, że zacząłem pracować w BWA ledwo trzy miesiące po jego śmierci. Wiedziałem oczywiście, kim był, pracowałem przy tym z jego żoną, Marią, która dużo mi o nim opowiadała. Ale znaczenie, jakie Marian Szpakowski miał dla nas, dla sztuki w mieście, dla naszej bezustannej walki o docenianie przestrzeni kultury, doceniam dopiero od niedawna.
Wszystko, co wiem o artyście, to informacje od jego współczesnych. Jan Muszyński, Leszek Kania, Mirosław Kuleba poświęcili mu oddzielne teksty, w których możemy odnaleźć wiele szczegółów z osobistego życia Szpakowskiego. Wyłania się z nich postać człowieka bez reszty oddanego twórczości, dla którego sztuka jest nierozerwalnie spleciona z życiem, który wierzy w jej sprawczą moc. Domyślam się też, że mógł być niełatwy w relacjach, jak wszyscy ludzie, którzy wierzą w sens swojego działania, zwłaszcza w obszarze twórczości. Zastanawiam się też, co powiedziałby, gdyby nagle mógł znowu przejść swoją codzienną od 1960 roku drogę w stronę miasta, z mieszkania przy ulicy Wyspiańskiego do BWA (które istnieje, przypominam, od 1965 roku).
Szpakowski, po wyjściu z domu zobaczyłby kolor sąsiedniego budynku, pomalowanego na seledynowo, mógłby wrócić, nie mogąc znieść tego jawnego skandalu. Naprzeciwko swojego zobaczyłby nowe domy, na miejscu hotelu Polan i fińskich domków, które w swojej prowizorce przetrwały kilkadziesiąt lat, i kort tenisowy przy pływalni, w stanie raczej agonalnym.
Od rogu Staszica aż do przejścia w stronę parku Tysiąclecia niewiele się zmieniło, poza groteskowym biurowcem przy rondzie Albina Bandurskiego, którego wtedy oczywiście jeszcze nie było, bo nie było też przydworcowego wiaduktu. Potem Lumel, stare domy po lewej stronie, w których większość drzwi na szczęście pozostała na miejscu, i nowe rondo przy wlocie na al. Niepodległości. Tu zmieniło się niewiele poza koszmarną plombą na wysokości kościoła. Nie ma kiosków może, ubyło trochę drzew, a także odleciał samolot Iskra z rogu Chrobrego. Piwiarnia na skwerku też już dawno nie istnieje. Jest za to plac zabaw, przy którym chętnie zatrzymałby się z Samarkandą, z którą tak lubił spacerować. Gdyby jednak poszedł nieco dalej, nie uwierzyłby w bałagan wizualny, do którego tak starał się nie dopuścić jako plastyk miejski.
Moja nieudolna fantazja jest wyrazem żalu, że nie potrafiliśmy docenić jego sposobu myślenia, w którym tak istotną rolę przywiązywał do harmonii wizualnej otoczenia, jego przyjazności dla użytkownika, konieczności wprowadzenia sztuki w przestrzeń miasta. Te modernistyczne ideały zrealizowały się tu w jakiejś części tylko, niekonsekwentnie i bez kontynuacji. Nawet o samej osobie artysty właściwie zapomnieliśmy, nie upamiętniając w znaczący sposób faktu, że to dzięki Szpakowskiemu Zielona Góra zaistniała tak mocno w polskiej kulturze. W przeciwieństwie do wielu z tych, którzy tu przybyli, nie starał się zawłaszczać tego miasta, a wsłuchać się w jego kształt, rytm, sens, wymyślony wprawdzie w innym języku, ale możliwym do zrozumienia w uniwersalnym języku sztuki. Nie chciał skolonizować nowej ziemi, chciał z nią wejść w relację, zrozumieć, dlaczego jest taka, nie zachwycać się bezrefleksyjnie, a pojąć powód jej kształtu.
Był człowiekiem, któremu się nie wywdzięczę za przypominanie mi swoją osobą i działaniem, że wbrew wszelkim przeszkodom można realizować się wszędzie, można swoimi pasjami pociągać za sobą innych, można tworzyć swój świat i cały czas wierzyć w sens sztuki, nie tej tylko upiększającej, a tej awangardowej, zadającej trudne pytania i dającej piękne odpowiedzi.
Kiedy zacząłem prowadzić galerię, jedną z pierwszych decyzji było przyjęcie reliefu z fasady budynku BWA jako firmowego znaku graficznego. Był to mój mały hołd dla osoby, która wyznaczyła mi tak wysoki poziom jakości galerii. Cały czas pamiętam, że Marian Szpakowski nie dokończył swojego dzieła i w pewnym sensie staram się je kontynuować, działając w ten sposób także na rzecz naszego wspólnego miasta. Nie porównuję się oczywiście do niego, bo skala jego obecności była pod każdym względem większa, bo był człowiekiem wyjątkowym, ale biorę od niego konsekwencję wiary w siłę i moc sprawczą sztuki i próbuję ją oddawać Zielonej Górze aktywnością i jakością działań galerii BWA, łącząc tak jak on to, co lokalne, z tym, co uniwersalne.
* Wojciech Kozłowski – dyrektor galerii BWA w Zielonej Górze***
Akademia Opowieści. „Nieznani bohaterowie naszej niepodległości”
Historia Polski to nie tylko dzieje wielkich bitew i przelanej krwi. To również codzienny wysiłek zwykłych ludzi, którzy nie zginęli na wojnie. Mieli marzenia i energię, dzięki której zmieniali świat. Pod okupacją, zaborami, w czasach komunizmu, dzisiaj – zawsze byli wolni.
Każdy w polskiej rodzinie, wsi, miasteczku i mieście ma takiego bohatera: babcię, dziadka, nauczyciela, przyszywanego wujka, sąsiada. Jednych znaliśmy osobiście, innych – ze słyszenia. Opowiada się o nich anegdoty, wspomina ich z podziwem i sympatią.
Byli prawnikami, konstruktorami, nauczycielami, bywało też, że nie mieli żadnego zawodu. Uczyli, leczyli, tworzyli, wychowywali dzieci, budowali, projektowali. Dzięki nim mamy szkoły, biblioteki na wsi, związki zawodowe, gazety, wiersze, fabryki. Dawali innym ludziom przykład wolności, odwagi, pracowitości.
Bez nieznanych bohaterów – kobiet i mężczyzn – nie byłoby niepodległej Polski. Dzięki nim przetrwaliśmy.
Napiszcie o nich. Tak stworzymy pierwszą wielką prywatną historię ostatnich stu lat Polski. Opowieści zamiast pomników.
Na wspomnienia o nieznanych bohaterach naszej niepodległości o objętości nie większej niż 8 tys. znaków (ze spacjami) czekamy do 15 sierpnia 2018 r. Można je przysyłać za pośrednictwem NASZEGO FORMULARZA.
Najciekawsze teksty będą sukcesywnie publikowane na łamach „Gazety Wyborczej” (w tym jej dodatków, np. „Ale Historia”, „Magazynu Świątecznego”, „Dużego Formatu”, oraz w wydaniach lokalnych) lub w serwisach z grupy Wyborcza.pl. Nadesłane wspomnienia wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców oraz 80 osób wyróżnionych rocznymi prenumeratami Wyborcza.pl. Laureatów ogłosimy 5 listopada 2018 r.
Zwycięzcom przyznane zostaną nagrody pieniężne:
* za pierwsze miejsce w wysokości 5556 zł brutto,
* za drugie miejsce w wysokości 3333 zł brutto,
* za trzecie miejsce w wysokości 2000 zł brutto.
Wszystkie komentarze