Kiedy poszłam do "MasterChefa", zdarzyło mi się przeczytać o sobie: "To wnuczka Kuronia? Ta pani się ośmiesza". Rozmowa z Gają Kuroń

Kolejna odsłona Akademii Opowieści. O co chodzi w naszym konkursie?

Przeczytaj REGULAMIN KONKURSU

"Nieznani bohaterowie naszej niepodległości". Przyślij opowieść, wygraj nagrody [FORMULARZ]

Gaja Kuroń - ma 23 lata, studiuje dietetykę. Imię odziedziczyła po babci, żonie Jacka Kuronia. Jest najmłodszym z czworga dzieci Joanny i Macieja Kuroniów. Z bratem Jakubem występuje w wideoblogu „Kuroń gotuje”. Wystąpiła też w 6. edycji programu „MasterChef”

Gotowała pani kiedyś kuroniówkę?

Tej zupy akurat nie. Ale wiele razy rozdawałam ją razem z rodziną – na piknikach, kiedy otwieraliśmy w Warszawie plac Jacka Kuronia, festynach, kiedy promowaliśmy naszą fundację. Może kiedyś zrobiłam coś podobnego, bo tak naprawdę nie ma jednego przepisu na kuroniówkę. Od tej najprostszej wersji, którą wymyślił tata z dziadkiem, czyli boczek, cebula, ziemniaczki, groch, majeranek i kminek, zupa ewoluowała u nas w domu do gulaszowej. Ale historię kuroniówki dobrze znam: dziadek wpadł na nią w ’90 roku, kiedy spotykał się z wyborcami. Jako minister pracy i polityki społecznej chciał częstować zupą ludzi ubogich. Sam nie gotował. Nie wiedział, jak to zorganizować, więc poprosił tatę, żeby pomógł mu zrobić tanią, pożywną, smaczną zupę.

Ustawiały się po nią kolejki.

A potem jedliśmy ją przez wiele lat w domu, ale nie nazywaliśmy jej nigdy kuroniówką. Ja sama nigdy jej nie podaję na obiad, nie przepadam akurat za tą zupą. Ale przepisem na nią nadal się dzielimy.

Z kim?

Kiedy jeździmy z fundacją Kuroniówka na przykład do domu samotnej matki, prowadzimy tam warsztaty z ekonomicznego gotowania. Pokazujemy osobom, które tam mieszkają, jak gotować zdrowo, tanio. Kobiety dostają sporo paczek z suchym jedzeniem – na przykład płatki owsiane. I nie wiedzą, jak je przyrządzić poza zalewaniem mlekiem. Uczymy, jak zrobić z nich placki dla dzieci.

Pokazujemy też, co przygotować z produktów, które zostały po wczorajszym obiedzie, jak dobrze ugotować sos boloński, bo potem można go wykorzystać na wiele sposobów: dodawać do ryżu, ziemniaków, makaronu, zrobić naleśniki, lazanie.

Mamy świetny przepis na zdrową pizzę – ciasto robi się z kalafiora, który zastępuje mąkę. Opowiadamy, co można zamrażać, co lepiej zjeść od razu. Jak przygotować ruski farsz z twarogu, który już trochę poleżał. Chcemy pomagać i edukować. Jest wielu wychowanków domu dziecka, którzy w niedługim czasie mają rozpocząć samodzielne życie. Wychodzą kompletnie do tego nieprzygotowani. Widzę też po moich rówieśnikach: mało który 20-latek gotuje bardzo dobrze, częściej żywią się na mieście.

PRZECZYTAJ TAKŻE: Ernest Szymik, spolegliwy przyjaciel rzemiosła

Kogo jeszcze uczycie ekonomicznego gotowania?

Mieliśmy warsztaty dla podopiecznych z MOPS-u. Gołym okiem widać, że coś szwankuje u nich w tym jedzeniu, skoro nie mają za wiele pieniędzy, a ich dzieci bywają otyłe. Potrzebują zdrowych rozwiązań. Podobnie jak emeryci, dla których zorganizowaliśmy naukę gotowania przed świętami. Bardzo byli zadowoleni. Wie pani, ludzie oczekują, że rodzina Kuroniów będzie działać społecznie.

To obciążające?

Przyzwyczaiłam się. Na szczęście bardzo lubię pomagać, cieszę się, że mogę to robić, mam z tego satysfakcję. Ale kiedy poszłam do „MasterChefa”, zdarzyło mi się przeczytać o sobie: „To wnuczka Kuronia? Ta pani się ośmiesza”.

Czemu poszła pani do „MasterChefa”?

Zgłosiłam się do programu, bo chciałam się czegoś nauczyć, coś przeżyć, mam dopiero 22 lata. Gdybym mogła powtórzyć udział w „MasterChefie” – poszłabym tam raz jeszcze. Czemu miałabym tego nie robić? To znakomita lekcja.

Poznałam fantastycznych ludzi, popróbowałam nowych przepisów. Uwielbiam gotować tak jak reszta rodziny Kuroniów.

PRZECZYTAJ TAKŻE: Cudowna fotografia z Adolfem Hitlerem

Odpadła pani z programu jako szósta.

Tak naprawdę odpadłam dwa razy: za pierwszym razem konkurowałam z Włochem w przyrządzeniu ryżu. Zrobiłam gołąbki, ale trochę za delikatny sos. Potem było do zaprezentowania własne risotto. Moje było smaczne, ale Włocha – wiadomo – smaczniejsze. Myślałam, że to koniec, ale wróciłam do programu po rezygnacji jednego z uczestników. I wtedy odpadłam znowu, ostatecznie.

Mieliśmy podać jeden produkt w trzech odsłonach. Trafiłam na marchewkę, której nie lubię i nie umiem za bardzo z nią zaszaleć. Trudny produkt. Zrobiłam tatara z marchewki, surówkę z marchewki zamkniętą w galaretce i sałatkę z marchewki z kozim serem. Ale nie wyszło mi, nie lubię kombinować z marchewki.

A co pani lubi?

Pociąga mnie kuchnia azjatycka. Lubię zupę pho, ramen. U nas w domu robiło się zawsze tzw. chińszczyznę Kuroniów. Tata wrzucał do niej wszystko, co znalazło się w lodówce. A potem przywiózł prawdziwe przepisy ze Stanów, kiedy jeszcze nikt nie słyszał w Polsce o kuchni chińskiej, kiedy nie można było kupić zwykłego curry czy sosu sojowego. Zaczął próbować tych potraw, wychodziło mu. Ojciec chciał otwierać Polaków na nowe smaki, chciał, żeby ludzie dobrze jedli. Nie był typem kucharza, który strzeże swoich przepisów i z nikim się nimi nie dzieli. Całą rodziną podpatrywaliśmy, jak pichci, a w niedzielę każdy u nas włączał się w przygotowanie obiadów – jeden kroił cebulę, drugi ziemniaki, ktoś robił sos.

Zanim wzięłam się do azjatyckiego gotowania, uczyłam się wszystkiego od kuchni. Poszłam do pracy w gastronomii niedługo po śmierci taty.

PRZECZYTAJ TAKŻE: Rzutki 25-latek uznał, że da radę. I dał. A białostoczanie dostali do ręki pierwszą polską gazetę w mieście

Ile pani miała wtedy lat?

13, zaczynałam gimnazjum. To był trudny moment – nagła, niespodziewana śmierć ojca, początek nowej szkoły, problemy finansowe. Mama została sama z czwórką dzieci i czterema psami. Chciałam czy nie, musiałam być samodzielna, odpowiedzialna.

Nigdy nie byłam jakoś specjalnie rozpieszczana, mam trzech braci, nie można było powiedzieć o mnie „córeczka tatusia”. Nasz dom zawsze wypełniali ludzie, tata ciągle kogoś zapraszał, na rocznicę śmierci dziadka czy babci Gajki spotykali się u nas „walterowcy”, przyjaciele rodziny, plątałam się gdzieś pod nogami jako małe dziecko.

O swoje miejsce w rodzinie musiałam trochę zawalczyć. Kiedy starsi bracia pożyczali ode mnie z kieszonkowego pieniądze na piwo – spisywałam umowę na tablicy kredą, miałam wtedy kilka lat. Musiałam się zabezpieczać, boby zapomnieli i nie oddali.

Z ojcem miałam bardzo dobry kontakt. Kiedy zmarł, nagle zabrakło mi osoby, która tłumaczyła świat. Nie było tematu, którego Maciej Kuroń by nie wyjaśnił. Kiedy miałam w szkole problemy z historią – proszę tak nie patrzeć, tak, córka Kuroniów też mogła dostać lufę z historii – ojciec opowiadał mi ją tak, że nawet przyjaciółka przychodziła do nas, by go posłuchać. Po śmierci taty było nam potwornie ciężko.

Mama przez pięć lat odzyskiwała radość i chęci do życia. Załamała się, runął jej świat. Było trudno i emocjonalnie, i finansowo.

PRZECZYTAJ TAKŻE: Książki były dla niego rodziną. Z ukochanego Lwowa wywoził je wagonami

Maciej był twarzą biznesu Kuroniów, to głównie on zarabiał, prowadząc kulinarne programy w telewizji, jeżdżąc na gale, występując na imprezach.

Ale to mama zawsze dowodziła całym interesem – tata nie miał do tego głowy, nie wiedział nawet, ile kosztuje kilogram ziemniaków. Był bardzo rozrzutny. Jakby mu ktoś powiedział, że 80 zł, toby zapłacił. I nagle tata umiera, mama potwornie cierpi, nie wiemy, jak to wszystko odbudować.

Jeśli chciałam mieć pieniądze, musiałam pójść do pracy. Miałam 13 lat, gdy zaczęłam robotę w gastronomii. To była ostra harówka.

Dorabiałam na weselach jako kelnerka po 20 godzin. Potem, już po maturze, pojechałam do Trójmiasta, pracowałam trzy miesiące w restauracji. Po powrocie zatrudniłam się w naszej kantynie rodzinnej, w Biesiadzie Kuroniów (teraz Kuroniowie) – najpierw na zmywaku, później w bufecie i w kuchni. Nie miałam tam żadnych forów. Po dwóch latach zostałam menedżerką do spraw cateringu – rozpisywałam zlecenia, pracę kelnerów, kucharzy.

Tak bardzo mi się podobało stawanie się dorosłą, że po maturze chciałam od razu pójść do pełnoetatowej pracy. Ale mama przekonała mnie do studiów. Wybrałam dietetykę. Przy okazji przewinęłam się też przez różne pisma i działy kulinarne, ale na stażach. Zaczęłam bawić się jedzeniem, gotować. Tak się zaczęło.

A potem pojawił się „MasterChef”. Nie powiedziałam rodzinie, że zgłosiłam się na eliminacje. Dowiedzieli się, jak już zostałam przyjęta. Mnóstwo wiadomości dostaję po programie, bardzo dużo pozytywnych, ale były też pytania prowokujące: „Dlaczego nie daje pani przepisów z kuchni żydowskiej?”. Ludzie chcą „przypomnieć”, że przecież „ten Kuroń to Żyd”.

PRZECZYTAJ TAKŻE: Przeżyła trzy lata w Auschwitz. "Nieraz zastanawiałam się, jak Hanka to zrobiła, że potrafiła odzyskać radość życia"

Co pani odpisuje?

„Dziękuję za sugestię, to świetna kuchnia, więc pomyślę nad tym”.

Mnóstwo osób pisze do mnie, także wspominając dziadka i babcię. Jacka Kuronia pamiętam głównie jako dziadka, a nie polityka. Miałam osiem lat, kiedy zmarł. Był jak huragan. Wszędzie go było pełno, nie obchodziły go dobra materialne do tego stopnia, że nie dbał o to, co miał.

Mama się śmiała, że gdy miał zdjąć zasłony, to zrywał razem z karniszami. Kiedy w domu palił – popiół leciał na podłogę. To był wolny duch, nie to co babcia, twardo stąpająca po ziemi, świetnie zorganizowana.

Gai Kuroń pani nie poznała.

Noszę imię po babci. Tata miał 22 lata, kiedy zmarła. Była 42-latką, bardzo wcześnie śmiertelnie zachorowała na płuca. Nie udało się jej uratować.

Mojemu ojcu bardzo brakowało matki. Dużo o niej opowiadał i robił to z wielką czułością. Znam ją tylko z opowieści rodziców i ze zdjęć. Wyobrażałam ją sobie zawsze jako ciepłą, miłą osobę. Ale potrafiła być nieprzyjemna. Mama opowiada, że się jej trochę bała. Widziała, jak traktuje ubeków podczas rewizji, potrafiła być twarda. Rodzice się śmiali, że dziadek poczęstowałby ich herbatą, a babcia wylałaby im ją na stopy. Często słyszałam, że jestem do niej podobna, nie tylko wizualnie. Mama uważa, że też jestem dobrze zorganizowana, zaradna. Ale nie miałabym śmiałości porównywać się z babcią – jestem w innym miejscu, w innym czasie. Babcia była przywódczynią. Zajmowała się czwórką młodszego rodzeństwa, miała trzy siostry i brata, pomagała swoim rodzicom, ogarniała swój dom i dziecko, studiowała psychologię i jeszcze działała w opozycji.

PRZECZYTAJ TAKŻE: Gaja Kuroń. Nasza wspólna miłość

Żoliborski numer telefonu z Mickiewicza 27, gdzie mieszkali dziadkowie, był dostępny dla wszystkich. Cała Polska mogła dzwonić przez całą dobę: że kogoś aresztowano, kogoś pobito. Babcia miała dyżury przy telefonie, przekazywała informacje o zatrzymanych do Radia Wolna Europa, redagowała teksty.

Mam jedno ulubione zdjęcie Gai Kuroń. Chce pani zobaczyć?

No pewnie.

O tu – stoi w jasnej sukience, z bańką na głowie. Uśmiechnięta. To trochę symboliczne, bo ona naprawdę miała wszystko na swojej głowie i podobno nigdy się nie skarżyła. Pracowała na trzy etaty: praca, dom, opozycja. Dlatego nie ma opowieści o Jacku Kuroniu bez Gajki Kuroń. Zawsze wspomina się ich razem. Kiedy dziadek był internowany, ona zajmowała się wszystkim. Widzę, że coraz częściej docenia się kobiety opozycji, że mówi się o ich roli i udziale w walce o wolność, wychodzą o nich książki. I dobrze, bo przecież tych męskich historii bez kobiet by zupełnie nie było, prawda?

Gaja Kuroń, żona Jacka Kuronia, matka Macieja i babcia Gai
Gaja Kuroń, żona Jacka Kuronia, matka Macieja i babcia Gai Fot. Archiwum rodzinne

***
Akademia Opowieści. „Nieznani bohaterowie naszej niepodległości”

Historia Polski to nie tylko dzieje wielkich bitew i przelanej krwi. To również codzienny wysiłek zwykłych ludzi, którzy nie zginęli na wojnie. Mieli marzenia i energię, dzięki której zmieniali świat. Pod okupacją, zaborami, w czasach komunizmu, dzisiaj – zawsze byli wolni.

Każdy w polskiej rodzinie, wsi, miasteczku i mieście ma takiego bohatera: babcię, dziadka, nauczyciela, przyszywanego wujka, sąsiada. Jednych znaliśmy osobiście, innych – ze słyszenia. Opowiada się o nich anegdoty, wspomina ich z podziwem i sympatią.

Byli prawnikami, konstruktorami, nauczycielami, bywało też, że nie mieli żadnego zawodu. Uczyli, leczyli, tworzyli, wychowywali dzieci, budowali, projektowali. Dzięki nim mamy szkoły, biblioteki na wsi, związki zawodowe, gazety, wiersze, fabryki. Dawali innym ludziom przykład wolności, odwagi, pracowitości.

Bez nieznanych bohaterów – kobiet i mężczyzn – nie byłoby niepodległej Polski. Dzięki nim przetrwaliśmy.

Napiszcie o nich. Tak stworzymy pierwszą wielką prywatną historię ostatnich stu lat Polski. Opowieści zamiast pomników.

Na wspomnienia o nieznanych bohaterach naszej niepodległości o objętości nie większej niż 8 tys. znaków (ze spacjami) czekamy do 15 sierpnia 2018 r. Można je przysyłać za pośrednictwem NASZEGO FORMULARZA.


Najciekawsze teksty będą sukcesywnie publikowane na łamach „Gazety Wyborczej” (w tym jej dodatków, np. „Ale Historia”, „Magazynu Świątecznego”, „Dużego Formatu”, oraz w wydaniach lokalnych) lub w serwisach z grupy Wyborcza.pl. Nadesłane wspomnienia wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców oraz 80 osób wyróżnionych rocznymi prenumeratami Wyborcza.pl. Laureatów ogłosimy 5 listopada 2018 r.

Zwycięzcom przyznane zostaną nagrody pieniężne:

* za pierwsze miejsce w wysokości 5556 zł brutto,
* za drugie miejsce w wysokości 3333 zł brutto,
* za trzecie miejsce w wysokości 2000 zł brutto.

Wyborcza to Wy, piszcie: listy@wyborcza.pl

Komentarze
Bardzo lubiłem Jacka Kuronia, miałem okazję go poznać, jako młody chłopak - zrobił na mnie piorunujące wrażenie. A do pozostałych Kuroniów mam przez wzgląd na Pana Jacka bardzo wielką estymę.
@Slawek Kalinowski
Ja też :) To rodzina genetycznie obdarowana skromnością ,empatią i uczciwością :)
już oceniałe(a)ś
10
0
To wspaniala opowiesc.
Gratuluje Pani serdecznie. To jest wielka szkola "zycie". Tymbardziej sle wyrazy szacunku.
Inni po studiach nie potrafia sie usamodzielnic.. Przedziwny jest ten swiat!!!
Dlaczego my czytelnicy zasypywani jestesmy "tonami" bzdurnych
artykylow o pisowskich nieudacznikach o ich prezesie starcu nie z tej epoki. Czlowieku, ktory nie wie, jak wyglada swiat poza Zoliborem i Nowogrodzka lub sejmem i wszedzie od obstawie za miliony zlotych?
Ile by mozna kuroniowki ugotowac za wyrzucone pieniadze na ochrone zyciaa, ktore nie jest wiele warte . Starego zgrzknialego kawalera nie dajacego z siebie nic Polsce a wszysko od niej wymuszajac. Nawet nie stac go bylo na przedluzenie pokolena ! Tak podle zycie? Po prostu wstyd.
Czekal, az zniknie ze stron gazet nazwisko kaczysncy.
już oceniałe(a)ś
22
0
Trochę mi w tej pięknej opowieści rodzinnej brakuje postaci Danuty Kuroń, również kobiety opozycji i osoby zaangażowanej w działalność na rzecz innych. Rozumiem, że historia o dwóch Gajach była dla autorki priorytetem, ale to jednak trochę szkoda, a może nawet nieładnie...?
@pauliene76
Nie doczytałaś w tekście o babci? To przeczytaj jeszcze raz, dobrze?
już oceniałe(a)ś
2
5
@tak_bywa@gazeta.pl
Owszem, doczytałam. I na wszelki wypadek przeczytałam jeszcze raz. Jest dużo o babci, czyli o Grażynie (Gai) Kuroń, której bohaterka tekstu nie miała szansy spotkać, gdyż ta zmarła w 1982 r. Nie ma ani słowa o Danucie Kuroń, żonie Jacka Kuronia od 1990 r. do jego śmierci, obecnie prowadzącej Uniwersytet Ludowy w Teremiskach. Trudno doczytać coś, czego w tekście nie ma...
już oceniałe(a)ś
7
0
@pauliene76
Danuta Kuroń, druga żona dziadka Jacka, nie jest spokrewniona z bohaterką. Autorce wolno opowiadać nie o „kobietach Kuroniów” - w sumie o matce młodej Gai też jest niewiele - tylko o dwóch Gajach Kuroń. Danuta z pewnością zasługuje na własną opowieść. I ktoś ją kiedyś napisze :) Miała taką, własną, szwagierka Jacka, w której próbował szukać zmarłej żony - Ewa.
już oceniałe(a)ś
2
0