Mgr N. uczył pasji i rozbijał literackie schematy z siłą tornada. Mgr S. uczył krytycznego dystansu. A kiedy studenci mówili głupstwa, po prostu cierpiał. Obydwu dziś kłaniam się nisko - Akademia Opowieści. Najważniejszy człowiek w moim życiu.

Od redakcji do Czytelników
Od stycznia namawialiśmy Was do wzięcia udziału w naszym konkursie i opowiedzeniu nam o najważniejszym człowieku w waszym życiu. Zgłoszenia przestajemy przyjmować w piątek o północy. Została jeszcze chwila. Wykorzystajcie ją, napiszcie. Czekają nagrody 5, 3 i 2 tys. złotych oraz publikacja opowieści w specjalnym wydaniu „Dużego Formatu”. Szczegóły: wyborcza.pl/akademiaopowiesci

* O co chodzi w Akademii Opowieści?

* Wyślij zgłoszenie konkursowe

* Zapoznaj się z REGULAMINEM

***

Na początek muszę przyznać, że mam szczęście. Kiedy myślę o „najważniejszym człowieku w moim życiu”, przychodzi mi do głowy co najmniej kilka postaci, spośród których jednej nie umiem wybrać. Ponieważ jednak zawód, który wykonuję, stał się moją pasją, postanowiłem opowiedzieć o dwóch ludziach, którzy tę pasję ukształtowali - jeszcze w okresie studiów.

Z pierwszym z nich zetknąłem się zaraz po rozpoczęciu nauki na Uniwersytecie Warszawskim. Nazwę go tymczasem magistrem N. Trafiłem do niego na ćwiczenia z historii literatury staropolskiej. Studenci polonistyki zazwyczaj mają za sobą kontakt z wybitnymi nauczycielami języka polskiego - w moim przypadku był to śp. Ireneusz Gugulski, któremu również mógłbym poświęcić niniejszy tekst - ale mimo to nasza wiedza była uporządkowana nieco... nadmiernie.

Pole własnych odczytań dawnych utworów ograniczała świadomość, że, powiedzmy, po oświeceniu nadszedł romantyzm i że pisarze żyjący wcześniej nie mogli być uczestnikami polemik artystycznych czy światopoglądowych, które miały miejsce później. Jakkolwiek zatem np. istnieje pewna linia łącząca emancypacyjną działalność Orzeszkowej z Ericą Jong, to jednak Orzeszkowa działała w wieku XIX, Erica Jong zaś w drugiej połowie XX, koniec dyskusji o ewentualnych związkach między nimi.

Mgr N. wchodził w te szufladki i schematy z siłą tornada. Niewysoki, z rozjarzonymi jakby gorączką oczami, młodzieńczą bródką, którą dodawał sobie powagi, i słabo skrywanym uśmieszkiem, jakim reagował na nasze zdziwienia, pokazywał, że czytelnik ma prawo łączyć wszystko ze wszystkim. W ten sposób XVII-wieczny poemat „Nadobna Paskwalina” Samuela Twardowskiego czytaliśmy w kontekście „Manifestu surrealistycznego” André Bretona, barokowe wierszyki ks. Baki nabierały nowych znaczeń zestawione z Witkacym, a w religijnych „Emblematach” Zbigniewa Morsztyna doszukiwaliśmy się zadziwiająco odważnych obyczajowo przenośni erotycznych.

Niepolonistom, a może jeszcze bardziej polonistom, spieszę wyjaśnić, jaki był z tego, moim zdaniem, pożytek. Po pierwsze, magister, a wkrótce już doktor N. dzielił się z nami NAMIĘTNOŚCIĄ CZYTELNIKA. Uświadamiał, że w ostatecznym rozrachunku być może to pasja liczy się najbardziej. Nie ma nic bardziej nudnego niż znudzony polonista, który z góry wie, co w tekście, którym się zajmuje, można znaleźć, a wszelkie nowe odczytania kwituje wzruszeniem ramion. Dziś, jako dziennikarz radiowy, a także wykładowca, nie mam wątpliwości, że czystą wiedzę można znaleźć, buszując w książkach (i w internecie), natomiast człowiek człowiekowi może zaoferować inny dar: nieoceniony dar entuzjazmu, by tej wiedzy szukać.

Zarazem, choć, mówiąc łagodnie, nie wszystkie pomysły doktora N. dawały się - jak dziś myślę - obronić, to przecież Uniwersytet powinien być miejscem poszukiwań, twórczych wypraw w nieznane. Tych zaś nie sposób zapoczątkować, jeśli jesteśmy zanadto przywiązani do tego, co „ogólnie wiadomo”. Zburzenie schematów było świetnym początkiem. Znamienne zresztą, że kiedy cztery lata później wybrałem konwersatorium tegoż N., chcąc klamrą zamknąć swoje studia spotkaniem z tym, od kogo się one zaczęły, nie potrafiłem już odnaleźć w sobie tamtego bezkrytycznego zachwytu.

Jerzy Sosnowski: Czytam, kiedy mogę, nawet przy jedzeniu, choć rodzice uczyli, że to niekulturalne [KWESTIONARIUSZ "KSIĄŻEK"]

**

Byłem już wtedy jednak pod wpływem drugiego z ludzi, których tu chcę opisać. Nazwijmy go magistrem S. Zdziwionym, że mowa znów o magistrze, wyjaśniam, że w tamtych latach warszawska polonistyka nie podniosła się jeszcze po katastrofie 1968 r. i to wśród tzw. młodych pracowników nauki spotykaliśmy najczęściej (choć nie wyłącznie) wielkie osobowości. I magister S. zresztą niebawem się doktoryzował.
Był wręcz powieściowo przeciwieństwem tamtego: wysoki, chłodny, ironiczny, zajmował się teorią literatury i prowadził jedne z pierwszych w Polsce zajęć z postmodernizmu (jeszcze nie używając tej wciąż nieznanej u nas nazwy). Jak N. uczył pasji, tak S. - krytycznego dystansu. Kiedy studenci na zajęciach nie odpowiadali sensownie na jego (trudne) pytania, wstrzymywał się od komentarza, spoglądał tylko w okno z miną wyrażającą bezgraniczne cierpienie.

Dobrze charakteryzuje go następująca anegdota: S. został w pewnej chwili opiekunem naszego roku. Nieustającym źródłem konfliktu między studentami a administracją uczelni była wtedy sprawa wyboru grupy - i tym samym prowadzących zajęcia. Ponieważ na samym początku nauki, tuż przed stanem wojennym, zetknęliśmy się z liberalną ideą, że student ma prawo do takiego wyboru, odczuwaliśmy jako krzywdę fakt, że w późniejszych latach nam go odmawiano.

Bombardowany prośbami o zgodę na uczęszczanie na zajęcia do, powiedzmy prof. M., a nie do doc. W., S. powiesił w końcu na tablicy ogłoszeń całkiem oficjalne pismo, nawet chyba z jakąś pieczątką, które głosiło: „Uprzejmie informuję, że na naszym wydziale student jest przypisany do grupy jak chłop do ziemi”. Zadziwiające, że znaczna część moich koleżanek i kolegów przyjęła te słowa z oburzeniem, bez zrozumienia, że S. wyraża, we właściwy sobie sposób, solidarność z naszymi postulatami.

**

Miłośnik „Czarodziejskiej góry” Tomasza Manna być może domyśla się, skąd wzięły się literki, jakimi oznaczyłem moich bohaterów. Dr N. przypominał mi żarliwego Naphtę, dr S. - Settembriniego. Ale był to Settembrini po doświadczeniach XX wieku, Settembrini, który nie wierzy już w postęp, choć twardo ufa chłodnemu rozumowi - nawet wtedy, gdy ów rozum dochodzi do konkluzji podważających nieomylność samego rozumu. Z S. czytaliśmy Foucaulta i Derridę (często w jego własnych przekładach) i kwestionowaliśmy pojęcie obiektywnej prawdy.

Doświadczałem wobec niego, chyba pierwszy raz w życiu, uczucia, którego nazwę wkrótce poznałem: Hassliebe, mieszanina miłości i nienawiści. Byłem w nim zakochany - proszę nie rozumieć tego w sposób trywialny - zabiegałem o jego uwagę i aprobatę, nawet napisałem o nim opowiadanie. Z drugiej strony drażnił mnie po prostu niesłychanie, a w udzielanych nam przez niego naukach wyczuwałem coś tragicznie demonicznego. Coś, co subtelnie, krok po kroku, pozbawia nadziei.

Pod koniec studiów uczestniczyłem w jego konwersatorium, które nieraz kończyło się u niego w domu. Przychodziliśmy do niego w kilka osób - mistrzowie zawsze mają swój „dwór” - i do rana przy bułgarskim (!) winie rozmawialiśmy o tym i owym. Któregoś razu zdobyłem się na odwagę i zapytałem (słysząc, że wychodzę na naiwniaka), co z pism Foucaulta, nad którymi ślęczeliśmy, wynika właściwie dla najważniejszego, moim zdaniem, pytania, a mianowicie: Jak żyć?

Dr S. popatrzył na mnie z jakimś współczuciem i odparł spokojnie: „Ostatnia epoka, która serio zadawała to pytanie, to był przełom XIX i XX wieku. I właśnie dlatego ty się nim zajmujesz”. Rzeczywiście, pisałem akurat pracę magisterską z Młodej Polski. W tej odpowiedzi usłyszałem ponurą przepowiednię: szanuję, co robisz, ale jesteś w naszej epoce anachroniczny.

Doktor N. i doktor S., jak skierowane ukośnie względem siebie wektory, neutralizowali wzajemnie swoje oddziaływania, ale - myślę - w sumie nadali mi pęd, który odpowiada za to, co robię aż do dziś (czy robię coś dorzecznego, jest osobną kwestią, której ocena nie do mnie należy).

Dr N. nazywa się naprawdę Antoni Czyż - straciłem z nim kontakt dawno temu, ale wiem, że jest profesorem na Uniwersytecie Przyrodniczo-Humanistycznym w Siedlcach. Dr S. to znany tłumacz, profesor Uniwersytetu Warszawskiego Tadeusz Komendant. Obydwu kłaniam się dziś nisko, świadom, że w jakiejś mierze pewnie ich zawiodłem. Ale, jak wiadomo, Mistrzów szuka się po to, żeby ich przez jakiś czas mieć, a potem, zdradzając, zacząć żyć po swojemu.

*Jerzy Sosnowski - ur. 1962 roku w Warszawie, historyk literatury, pisarz i publicysta. Członek redakcji kwartalnika „Więź”, były dziennikarz radiowej Trójki. Laureat Nagrody Kościelskich za zbiór opowiadań „Wielościan” (2001). M.in. autor powieści „Apokryf Agłai” (2001), „Tak to ten” (2006), „Spotkamy się w Honolulu” (2014), „Sen sów” (Wielka Litera 2016) oraz zbioru esejów „Ach” (2005) i „Co Bóg zrobił szympansom” (Wielka Litera 2015). Prowadzi blog www.jerzysosnowski.pl

26 kwietnia nakładem Wydawnictwa Wielka Litera ukaże się jego powieść „Fafarułej, czyli pastylki z pomarańczy”

KONKURS Z NAGRODAMI:

Kim jest najważniejszy człowiek w twoim życiu

Stałeś się dzięki niemu lepszy, mądrzejszy, bardziej wartościowy. Kim on jest, co dla ciebie znaczy?

Opowiedz nam o nim, razem napiszmy jego historię. Może to właśnie twój bohater będzie tak interesujący, że pozna go cała Polska. Daj mu szansę, zasługuje na to.

Aby pomóc w pracy nad waszymi opowieściami, wyruszamy w Polskę, by uczyć pisania. Chcemy bohaterów pełnych życia, z krwi i kości. Takich, o jakich milczą podręczniki, a przecież dla was najważniejszych. Nasi dziennikarze Mariusz Szczygieł, Michał Nogaś i Włodzimierz Nowak zapraszają na warsztaty Akademii i poświęcą waszym opowieściom dużo więcej czasu niż akademicki kwadrans.

Serwis: AKADEMIA OPOWIEŚCI

Prace do 8 tys. znaków przyjmujemy do 31 marca 2017 r. I nagroda będzie miała wartość 5 tys. zł, II – 3 tys. zł, III – 2 tys. zł

Komentarze
Ładna opowieść. Dziękuję. Prof. Komendant, za swoje tłumaczenia powinien otrzymać wszystkie możliwe medale i 'noble". Również za tłumaczenie studentom. Jak wiadomo, "różnia" to bywa;-) Dzięki takim osobom, jak Tadeusze (Komendant i Boy-Żeleński) wiemy, że kultura nie ogranicza się do widelca, ani innych sztućców możliwych do wykorzystania w boju.
już oceniałe(a)ś
1
0
jak na katolika, to całkiem całkiem
już oceniałe(a)ś
0
1