* O co chodzi w Akademii Opowieści?
* Wyślij zgłoszenie konkursowe
* Zapoznaj się z REGULAMINEM
Odeszła nasza babcia, oma, naszo babcinka. Przeżyła na tym padole łez i radości prawie 89 lat. To słuszny wiek. Wiek, w którym jedynym lekarstwem wydaje się już tylko śmierć. Jej życie objęło kilka epok historycznych, ale gdyby przyszło mi sporządzić jej notkę biograficzną, to zamknęłaby się ona w dwóch zdaniach. Czy to miałoby oznaczać, że jej życie niewarte jest przypomnienia? Wręcz przeciwnie! Ulubionym sposobem i miejscem działania Ponboczka jest zwyczajność. Dlatego nakreśliłem parę słów, by oddać pośmiertny hołd naszej babcince, jej pogodzie ducha, jej pobożności, wreszcie jej pogodzeniu się ze śmiercią.
Jej życie odbyło się na kilkudziesięciu kilometrach kwadratowych. Erazm z Rotterdamu pisał o statku, który zwiedził dziesiątki portów, a zatonął w swoim własnym porcie. Dla naszej babcinki jedynym portem, hajmatem, ojczyzną serca był Ślonsk, były Żory, była ich dzielnica Wygoda, nazwana tak ze względu na zbudowany tam niegdyś zajazd ku wygodzie podróżnych, a mie sie zdowo, że po prowdzie skuli tego, że Ponboczek chcioł złonaczyć taki plac, kaj by sie naszej babcince wygodnie miyszkało. Wierzchołkami tego małego wieloboku, w którym mieszkała, były Pszów, Turza Śląska, Piekary Śląskie, Jastrzębie, wszędzie tam, kaj chodziła na pońć, a centrum – naszo chałpka przy Rybnickiej, którą wybudowała i którą w podeszłym wieku musiała opuścić – na szczęście nie widziała buldożera modernizacji, który przemienił centrum jej wszechświata w gruzy.
Wykorzenione drzewo, przeniesione do obcego Hażlacha, powoli usychało. Jednak gdy żyła na Wygodzie, zaskakiwała witalnością. Dziś widzę oczyma wyobraźni, jak sprząta, kopie ziymioki i z wielką fachowością ścina kosą trawę (gdybym ja chwycił za kosę, to najpewniej odciąłbym sobie stopę!). Gdy mam te obrazy w głowie, to szukam źródeł jej życiowej energii. Nie była nim raczej wysokokaloryczna dieta, bo najbardziej lubiła krajczek chleba z masłym posuty solą. Źródła szukałbym więc gdzie indziej, w starotestamentalnym poleceniu Ponboczka: idźcie, rozmnażajcie się i czyńcie sobie ziemię poddaną. Nigdy nie pracowała zawodowo, choć żartowała, że cisła wózki na Walesce (huta na granicy Żor i Palowic, zamknięta przed 150 laty). W skali wszechświata była mikrobem, jak ja i ty, ale te dobre zawody, w których wystąpiła, rozgrywały się w domu i w stosunkach międzyludzkich, Ponboczkowe polecenie realizowała, wydając na świat dzieci: Janka i Basię. A ziemię sobie poddaną czyniła, prowadząc dom w sensie materialnym, ale też czyniąc z niego miejsce, gdzie przykazanie miłości nie jest tylko martwą formułą. Demonstrowała to np. w niedzielę: rano msza, a potem obiod. Pamiętam to do dziś: robiony z miłością szałot, a przodzij rosół z ajlałfem, taki sam, jaki naszo babcinka zjadła jako ostatni posiłek w życiu, trzykrotnie przy tym powtarzając: „Jako dobro zupa”, dokładnie tak samo jak my podczas tych niedzielnych, świątecznych obiadów przed laty, zapatrzeni w naszo babcinka jak w obrozek.
Również jej poczucie humoru prosi się o wspomnienie. Nie sądzę, by miała szczególnie szczęśliwe życie. Doświadczenie wojny, późniejsza wczesna utrata bliskich musiały ją jakoś naznaczyć. Mimo to jej podejście do życia było pozytywne, a jej pogoda ducha była pogodą ducha ludzi dotkniętych przez los. Nasza babcinka miała swoje ulubione powiedzenie: „Byle kluski, choby rząd ruski”, którego długo nie rozumiałem, a którego prostota uderza mnie dzisiaj ze zdwojoną siłą. Nieważne, w jakich warunkach żyjesz, ważne, byś cieszył się z tego, co masz, z rzeczonych klusek, które swoją drogą z wirtuozerią kulała. Warto przemyśleć te słowa, nam, sytym, żyjącym w czasach pokoju, a mimo to wiecznie niezadowolonym. „Byle kluski, choby rząd ruski!” Poczucie humoru połączone z głęboką wiarą towarzyszyło jej na każdym kroku. W języku niemieckim mówi się o takich osobach, że są „schlagfertig” – dowcipne, gotowe do uderzenia słowem, ale nie do ranienia słowem, raczej do ciepłego nim objęcia, próby wyrwania tego drugiego człowieka z ponurej powagi, ze zmierzłości.
Ponboczek, wiara, rzykanie – niezwykle istotne dla niej sprawy. Ten kościół, pw. św. Filipa i Jakuba, który sama po wojnie współodbudowywała, był dla niej drugim domem na całe 80 lat. Odkąd pamiętam: wyszykowano, z taszkom, rano do kościoła. Ale bez nadęcia czy też cierpiętnictwa. Do Ponboczka yno z uśmiechem! Wiara dawała jej siłę i sens życia. Była wiarą szczerą i wiarygodną, bo nie jednowymiarową, kończącą się wraz z zamknięciem drzwi kościoła. To od naszej babcinki wiem, że religijność bez dobroci jest tylko pustym rytuałem czy teatrem. Pamiętam takie wakacyjne dni, gdy szliśmy najpierw razem do kościoła, potem na maszkety do sklepu albo na lody do tzw. słonia. Albo grudzień, roraty, ziąb, zima i cima, a my razem w kościele, a potem w nagrodę mała szekoladka z kalyndorza adwentowego, kupionego oczywiście przez babcinkę. Wiara łączyła się ze słodyczą, wszystko tak się działo, jakby chciała mi pokazać, że dobre życie koniec końców łączyć się będzie ze słodyczą, już inaczej rozumianą, ze zbawieniem.
Grzeszyła, była wszak człowiekiem. Ale cudowna funkcja miłującej pamięci – zapominanie – i wyrozumiałość dla starczej niemocy nie pozwalają mi pamiętać niczego złego o babcince. Jak zresztą sama przyznała cztery miesiące przed śmiercią: „Co ja by miała na sumiyniu? Szekoladka z wusztym? Szekoladka, nie szekolada!”. Pobożność nie łączyła się u niej z zacietrzewieniem czy dewocją. Dlatego przez wiele lat na byfyju u niej stał łagodnie uśmiechnięty Budda, którego z Indii przywiózł jej syn Janusz. I wcale nie była wylynkano, że Ponboczek sie na nia za to krziwo podziwo. W ostatnią Niedzielę Wielkanocną nieopatrznie zostawiłem przy niej książkę „Święta uciecha duszy” – tom wierszy religijnych największego śląskiego poety Anioła Ślązaka. Nieopatrznie, bo babcia była na takim etapie starczej demencji, że rwała wszystko, co papierowe. A wtedy wyrwała tylko jedną kartkę i grzecznie włożyła ją z powrotem do książki. Dopiero po jej śmierci przeczytałem to, co było na tej kartce. Potraktuję ten wiersz jako jej przesłanie, jako dowód na wiarę, którą potrafiła zarażać, jako wyraz przonia Ponboczkowi.
„a może leżysz w grobie/ bo nie doszło do mnie słowo ni jedno od ciebie/ a może jesteś w żłobie/ więc wargą porusz trochę/ bym twój głos słyszała/ któregom tak ciekawa/ Jezu, pomóż mi w potrzebie”
Śmierć towarzyszyła jej od zawsze, naoczna śmierć wojoków, czas powojenny raczej spokojny, ale potem zbyt wczesna śmierć męża Pawła i syna Janusza. Na przełomie wieków żegnała swe liczne rodzeństwo: Rołzkę, Maryjkę, Francka, Ane, tak jak ją samą żegnała ostatnia siostra Dorka. Wydaje mi się, że te wszystkie doświadczenia i głęboka wiara sprawiły, że nie przerażała jej śmierć. Seneka, filozof stoik, piszący o tym, że upragnioną śmiercią jest umieranie bez strachu przed śmiercią, podobno sam przed śmiercią zgrzytał zębami. Śmiem twierdzić, że nasza babcinka była spokojniejsza w tym względzie, nie tylko dlatego, że na starość nie miała zębów.
Całe życie przygotowywała się do śmierci. Szporowała na truła, na szykowne szaty do truły. Należała do Apostolstwa Dobrej Śmierci. Rzykała o dobrą śmierć. I wyrzykała. Odeszła bez wielkiego cierpienia, trzymana za rękę przez córkę Basię, w otoczeniu rodziny. Jej doczesne szczątki spoczęły obok jej męża. A ona jest już u Ponboczka. Mono siedzi mu na klinie, oblyczono w szykowne szaty do truły. I z właściwym sobie poczuciem humoru śmieje się z nas: „Wy mazoki! Po jakiymu tak ślimtocie? Bezma żeście som katoliki! Hneda zaś sie trefiemy! Ponboczek to je dobry chop, a wuszty sam majom jak z Wygody do Kłokocimia". I być może słowa sufluje jej też angielski poeta John Donne, przeczuwając zwycięstwo nad śmiercią:
„śmierci, czemu puszysz się tak długo?/ ze snu krótkiego zbudzi się dusza człowieka/ w wieczność, gdzie śmierci nie ma/ śmierci, śmierć cię czeka”
Babciu, omo, nasza babcinko! Dziękujemy za to wszystko, co zostało wysłowione, jak również za to, co pozostanie niewysłowione już nigdy. Sztyjc Ci przajymy! Hneda zaś się trefiemy u Ponboczka!
(Naszo babcinka Katarzyna Szulik (de domo Przybyła) – in memoriam)
***
Tytuł i śródtytuły od redakcji
Marcin Musiał (ur. 1988) – polityk Nowoczesnej, bloger, z wykształcenia literaturoznawca. Pochodzi z Żor, mieszka w Katowicach. By uratować świat naszych om, zainicjował w swojej partii pracę nad ustawą o języku regionalnym.
***
Konkurs z nagrodami
Kim jest najważniejszy człowiek w twoim życiu?
Stałeś się dzięki niemu lepszy, mądrzejszy, bardziej wartościowy. Kim on jest, co dla ciebie znaczy?
Opowiedz nam o nim, razem napiszmy jego historię. Może to właśnie twój bohater będzie tak interesujący, że pozna go cała Polska. Daj mu szansę, zasługuje na to.
Serwis: Akademia Opowieści
Prace do 8 tys. znaków przyjmujemy do 31 marca 2017 r. I nagroda będzie miała wartość 5 tys. zł, II – 3 tys. zł, III – 2 tys. zł
Wszystkie komentarze