* O co chodzi w Akademii Opowieści?
* Wyślij zgłoszenie konkursowe
* Zapoznaj się z REGULAMINEM
Zastanowiłam się, kto z nich jest moim „tekstem źródłowym”. Do kogo odwołuję się, gdy szukam argumentu, równowagi, południka zero? Różnie – do rodziców, do przyjaciół, do dzieci, do Tuwima, do profesor Evert-Kappesowej, do Totó de Curtisa, który nauczył mnie, jak rozumieć świat z poziomu neapolitańskiej ulicy. Jestem sklejona z nich wszystkich po trochu.
Ale był też ktoś, komu przyznałam pierwsze miejsce na pudle, bez chwili wahania i zbędnych dywagacji: Zygmunt Dzięgielewski. Mój dziadek, zwany w rodzinie Dziadziusiem Zygmusiem. Ale niech Was nie zmyli ta zdrobniała forma. To tylko wyraz miłości, a nie recenzja charakteru. Bo to nie był żaden tam Zygmuś, to był potężny i wspaniały Zygmunt.
Był niewysokim, ale przystojnym mężczyzną. Tak mówią stare, przedwojenne fotografie. Ja pamiętam go już jako starszego, siwego pana, ciągle atrakcyjnego, pełnego energii, humoru i nieokiełznanego pragmatyzmu.
Pochodził z Płocka, z rodziny szlacheckiej, która pieczętowała się herbem jastrzębiec, co było chyba znacznie ważniejsze dla mojej mamy, niż dla niego. Przed wojną ukończył Akademię Wychowania Fizycznego i został nauczycielem gimnastyki. Wprawdzie zamiłowania do ćwiczeń we mnie nie zaszczepił, ale już uczenie, wychowywanie i sączenie dydaktycznego smrodku nigdy nie stanowiło dla mnie problemu.
Całe swoje dojrzałe życie spędził w Piotrkowie Trybunalskim, gdzie po wojnie obdarzono go stanowiskiem inspektora szkolnego. Czasy jednak stawały się nie do zniesienia, a utrzymanie się na jakim takim poziomie bez całkowitego podporządkowania władzy – niemożliwe. Dziadek odszedł z zawodu i zaczął produkować... oszczepy. Nieraz zastanawiałam się nad tym, jakim musiał być twardym graczem, skoro w czasach, gdy każdy „prywaciarz” był synonimem „złodzieja” i „wroga ludu”, udało mu się prowadzić firmę, dać pracę kilku ludziom, a zrazem nigdy, przenigdy nie sprzeniewierzyć się własnym poglądom.
Nękały go wieczne kontrole, musiał stawiać się na zawołanie różnych organów... ale nigdy się nie poddał.
Oszczepy wysyłano na cały świat. Można śmiało powiedzieć, że większość sportowców rzucało sprzętem wyprodukowanym przez... Dziadziusia Zygmusia. Kiedy wysyłał oszczepy do Afryki na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych – śmialiśmy się, że dozbraja wyzwalające się narody. W moim domu zawsze przy oknie stoi oszczep. Taka niewysoka młodzieżówka. Kiedyś służyła do przesuwania firanek, teraz... ku ozdobie.
Kiedyś do dziadka przyjechali kontrahenci ze Szwecji. Chcieli zobaczyć zakład, który tak wspaniale wywiązuje się z zamówień. A trzeba wiedzieć, że fabryczka mieściła się w długiej i wąskiej szopie, zaś maszyny miały przedwojenny rodowód. Kiedy były napięte terminy, dziadek stawał za frezarką czy co tam było i zasuwał razem z całą załogą.
Szwedzi myśleli, że oto mają przed sobą prezesa jakiejś korporacji, który zaprowadzi ich do nowoczesnych hal produkcyjnych. Kiedy przed ich oczami wyrosła zupełnie niekorporacyjna szopa, uznali to za kapitalny dowcip. A kiedy już się uśmiali, a dziadek nadal upierał się, że to jest właśnie to miejsce, troszkę się odęli, a potem wyrazili uznanie, że pan prezes potrafi tak pilnie strzec tajemnic produkcyjnych.
Pracował do ostatniego dnia swojego życia. Jeszcze w szpitalu, zanim serce odmówiło posłuszeństwa, dyktował z pamięci numer firmowego konta, by przelewu dokonano na czas. Bo wiedział, że ktoś czeka. Bo uważał, że miarą sukcesu jest uczciwość i solidna, mrówcza praca. Każdego dnia, po powrocie do domu z warsztatu, siedział przy biurku i do późna uzupełniał dokumentację, pisał i odpowiadał na listy.
Z dziadkiem spędzałam prawie wszystkie wakacje. Pobyt w Piotrkowie i wyjazdy do Ciechocinka wspominam jak wycieczki w inny wymiar. Bo tam było inaczej. W przaśnym PRL-u zachował się bowiem dom, w którym oddychało się dwudziestoleciem międzywojennym. Stylowe meble, obraz Żmurki koło pieca, wysokie, kryształowe tremo.
W kuchni pani Zosia przygotowująca posiłki, stara Misztalowa do pomocy i pan Marian do cięższych prac domowych. To ludzie jeszcze sprzed wojny, przywiązani do swych państwa, zarabiający u nich przyzwoicie, którzy za skarby świata nie zamieniliby swojej pracy na inną. Jakież to było... niekomunistyczne.
Ciechocińskie wyjazdy to niezapomniany do dzisiaj smak i zapach poziomek z bitą śmietaną serwowanych w orbisowskiej kafejce. Nie ma już dziś tego miejsca, tej kawiarenki, tego hotelu. Ale nadal bardzo lubię tamtejszy deptak, tężnie, Dom Zdrojowy, grzybofontannę, koncertową muszlę i stary teatr, gdzie dziadek zabrał mnie na „Szczęście Frania”. I możecie się ze mnie śmiać – ja Ciechocinek uwielbiam.
Zygmunt był zawodowo poukładany, ale poza tym... pełen ułańskiej fantazji. Potrafił przy śniadaniu zaproponować, że na obiad pojedziemy gdzieś do restauracji i faktycznie – jechaliśmy. Do Kołobrzegu, albo do Lublina, albo... gdzie mu tam przyszło do głowy.
Był dowcipny, ba... frywolny nierzadko. Niespecjalnie religijny, zwykł mawiać: Ksiądz i niewiasta – z jednego są ciasta. Mając na myśli stopień męskości obu wymienionych osób.
To, że kocham dwudziestolecie międzywojenne, to zasługa domu, który dziadek stworzył w Piotrkowie. To, że moim żywiołem są restauracje, hotele, zajazdy, wyjazdy, zwiedzanie – to siedzący we mnie gen Zygmunta. Mój boże, myślę sobie nieraz, gdybyż on mógł zobaczyć dzisiejsze lokale... Na widok samej Manufaktury serce by mu śpiewało!!!!
Moje zamiłowanie do samochodów to także Zygmunt. Uwielbiał swoje wozy, poruszał się nimi wszędzie, przywiązywał się do poszczególnych egzemplarzy. Ja poszłam dalej – moim samochodom nadaję imiona – Rudy, Młoda, Kluska.
Dzisiaj cieszyłby się z wielu rzeczy, których niestety, nie doczekał – z autostrad, z nowego oblicza Łodzi, którą bardzo lubił, z plazmowych telewizorów, laptopów, smartfonów i innych znamion cywilizacji. Wiem to na pewno. Z jaką radością uwieczniałby wszystko na zdjęciach! Uwielbiał to robić swoją starą, świetną lustrzanką, dzięki czemu mamy setki klisz z uwiecznionymi chwilami życia naszej rodziny.
Mimo następstwa pokoleń, zawsze uważałam, że Zygmunt jest duchem młodszy od moich rodziców. Nigdy nie słyszałam z jego ust wyrzekań na młodzież, nie dziwiły go szaleństwa w modzie, co nieraz potwierdzał zaopatrując mnie w ciuchy, na które rodzice w życiu by się nie zgodzili, ale skoro dziadziuś zadecydował... W ten sposób stałam się posiadaczką przemodnej w latach siedemdziesiątych kurtki-szwedki i długiej do ziemi spódnicy w kwiatki. Jako były sportowiec doceniał chłopaków, którzy tańczyli breakdance.
Mimo dziejowych wichrów, dziadek pozostał zawsze tym samym człowiekiem. Nigdy nikt go nie kupił, nie przekabacił, nie zastraszył. Robił swoje mimo kłód pod nogami i niesprzyjającej atmosfery. Staram się go nie zawieść.
Konkurs z nagrodami
Kim jest najważniejszy człowiek w twoim życiu?
Stałeś się dzięki niemu lepszy, mądrzejszy, bardziej wartościowy. Kim on jest, co dla ciebie znaczy?
Opowiedz nam o nim, razem napiszmy jego historię. Może to właśnie twój bohater będzie tak interesujący, że pozna go cała Polska. Daj mu szansę, zasługuje na to.
Serwis: Akademia Opowieści
Prace do 8 tys. znaków przyjmujemy do 31 marca 2017 r. I nagroda będzie miała wartość 5 tys. zł, II – 3 tys. zł, III – 2 tys. zł
Wszystkie komentarze