Bardzo wiele zawdzięczam ojcu, który nauczył mnie zdrowego podejścia do życia - mówi Andrzej Blikle w rozmowie z Leszkiem Kostrzewskim.

* Czym jest Akademia Opowieści?

* Wyślij zgłoszenie konkursowe

* Zapoznaj się z regulaminem

Leszek Kostrzewski: Nigdy nie widziałem pana zdenerwowanego.

Andrzej Blikle przedsiębiorca, profesor matematyki, mistrz cukierniczy: To źle?

Wręcz przeciwnie.

- Powtarzam wszystkim, że nie warto się przejmować rzeczami, na które nie ma się wpływu, bo po co.

A sprawy, które od nas zależą, też nie powinny wywoływać u nas zdenerwowania, bo przecież możemy je zmienić.

Ojciec nauczył mnie takiego zdrowego podejścia do życia.

Jaki on był?

- Bardzo otwarty. Czasami ludzi nawet troszeczkę zrażał, bo bez ogródek mówił, co myśli. W czasach PRL-u myśmy byli tzw. prywaciarzami. Prywatne przedsiębiorstwa  dzieliły się na badylarzy i prywaciarzy. Myśmy byli tymi drugimi.

Uznawano nas za niezwykle bogatych, bo ojciec jeździł starą „dekawką” przedwojenną, a potem całkiem nową skodą. A więc to było oszałamiające bogactwo. Czasami ludzie z wyrzutem mówili: „Hooo, hooo, panie Blikle, pan to jesteś bogaty”.

A ojciec odpowiadał: „Panie, trzy razy tyle, co pan myślisz, że ja mam, to jest dopiero połowa tego, co ja mam”. Tak prowokacyjnie odpowiadał, bo nie znosił zazdrości i zawiści.

A dla pana jaki był?

- Połączenie czułości z surowością. Ta surowość to z wojska.

Był podporucznikiem w artylerii lekkiej. Brał udział w kampanii wrześniowej, zresztą jako ochotnik, bo był zwolniony ze służby wojskowej na skutek tego, że przeszedł malarię.

Wódz Naczelny prosił, że kto ma samochód, niech go zabierze na użytek armii. Ojciec więc pojechał swoim samochodem i walczył na Wschodzie.

I zawsze czuł się wojskowym, nawet w czasach PRL-u uszył sobie u krawca mundur na własne potrzeby. Bez insygniów i nie zielony, ale brązowy. Marynarka, do tego bryczesy i długie buty jak do jazdy konnej.

Ten mundur pozwalał mu na pewnego rodzaju trik. Na przykład jak strażnik nie chciał go wpuścić do hurtowni jajek, ojciec wychodził z samochodu w mundurze, szpicrutą uderzał się po cholewach i mówił do strażnika: „Niech pan popatrzy na numer rejestracyjny mojego samochodu”. Ten numer był oczywiście zwykłym numerem prywatnego samochodu, ale strażnik od razu cały w strachu i salutuje: „Tak jest, oczywiście. Już otwieram bramę”.

Ojciec nauczył mnie też uporu, dyscypliny, niepoddawania się. Zresztą sam się tego uczyłem, jak obserwowałem ojca walczącego o przetrwanie firmy w PRL-u. To była dla mnie niesamowita lekcja.

Trudno było?

- W 1956 r. ojca aresztowano na dwa dni za "wykupywanie jajek przeznaczonych dla ludności". Kupił 15 jajek w normalnym sklepie, bo mu zabrakło do produkcji. A jajka w sklepie były dla ludności, a nie dla spekulanta, który czerpie swoje dochody z pracy klasy robotniczej.

„Spekulantów” jak mój ojciec tępiło się przez kontrole. Kontrole teoretycznie miały służyć ustaleniu, czy właściciel prowadzi rzetelnie firmę, a w rzeczywistości - że prowadzi nierzetelnie. Odrzucano więc książki pod byle pozorem, a skoro zostały odrzucone, to tak, jakby ich nie było. Wniosek? Blikle prowadzi firmę bez ksiąg handlowych. I za to jest domiar, czyli kara w wysokości, powiedzmy, czterokrotnej wartości podatku z zeszłego roku.

Jak konkretnie wyglądała kontrola?

- Jak bandycki napad. Wchodziła grupa urzędników, po dwóch przez każde z trojga wejść. Pieczętowali drzwi tak, żeby nikt nie mógł wyjść. Podchodzili do telefonu i urywali kabel. Jak jakiś interesant lub dostawca wchodził, to go wpuszczali, ale już nie wypuszczali. Regularny kocioł. Później brali kosz ze śmieciami, wyrzucali na stół. Z podartych papierów zaczynali układać puzzle na zasadzie: co ten Blikle tu podarł.

Ojciec dawał w łapę?

- Dawał. Przychodził do ojca pracownik i mówił: szefie, ktoś czeka na pana w bramie. Ojciec wychodził, a tam stał człowiek i mówił, że potrzebuje gotówki. I tata wiedział, że jak nie da, to będzie miał kontrolę następnego dnia.

Ojciec mówił: "Jak zabiorą firmę - siła wyższa. Ale sam nie oddam!". A inni oddawali, bo nie mogli ciągle znosić tego napięcia. Po jednej kontroli ojca wyniesiono na noszach ze stanem przedzawałowym.

Mimo wszystko cukiernia przetrwała

- Cukiernia Bliklego była swego rodzaju listkiem figowym dla socjalizmu. Władza chciała mieć parę firm prywatnych, takich wizytówek. Niewygodnie było nas zlikwidować. W wielu miejscach byliśmy obecni. Ojciec wysyłał zawsze pączki na stół jury Konkursu Chopinowskiego. A kiedy Urban coś na nasz temat napisał negatywnego w "Szpilkach", to ojciec natychmiast te "Szpilki" wystawił na wystawie.

Co Urban napisał?

- Coś złego o prywatnej inicjatywie. Ojciec to wystawił w oknie i napisał taką fraszkę: "Prawdziwa cnota krytyk się nie boi, ale łgać w oczy cnocie także nie przystoi".

Władza bała się też nas zlikwidować, bo ojciec udzielał wywiadów do zagranicznej prasy, do "Le Monde" i do "Herald Tribune".

Znał nas nawet późniejszy prezydent Francji Charles de Gaulle.

Skąd?

- De Gaulle jeszcze jako kapitan w czasie wojny polsko-bolszewickiej 1920 roku bywał w naszej kawiarni. Moja babka mówiła po francusku. A że w tamtych czasach w kasie siedziała zawsze żona właściciela, to rozmawiała z de Gaulle'em. Gdy de Gaulle został prezydentem Francji i miał przyjechać w 1967 r. do Polski, w wywiadzie dla prasy francuskiej powiedział, że był w Warszawie w młodości i że przypomina sobie, że bywał w cukierni Bliklego.

Ambasada francuska zadzwoniła wtedy do nas z pytaniem, czy to my. Gdy ojciec potwierdził, de Gaulle zaprosił go na bankiet, który wydał w Wilanowie. Ojciec postanowił przygotować prezent dla państwa de Gaulle. Padło na dwa torty - jeden marcepanowy, drugi czekoladowy. To był nasz pierwszy w PRL tort czekoladowy, a nie z wyrobu czekoladopodobnego. A pani de Gaulle wręczył miniaturę portretu generała namalowaną przez krakowską artystkę.

Ojciec był człowiekiem zapobiegliwym, musiały być cztery identyczne torty rezerwowe. Na wypadek gdyby ktoś te torty upuścił. Nic złego się nie stało, więc rezerwowe sprzedaliśmy na porcje. Klientom smakowało i zamawiali kolejne. Te torty na cześć de Gaulle'a nazwaliśmy generalskimi. Normalnie je sprzedawaliśmy. Były z tego powodu kłopoty w stanie wojennym. Tort generalski kojarzył się ludziom z generałem Jaruzelskim.

Wie pan, ojciec mnie nigdy do niczego nie namawiał. Ufał mi, że sam najlepiej wybiorę.

A nie kazał panu przejąć firmy?

- Jak zbliżałem się do matury, powiedział mi: „Jak Bóg da, przyjdzie wolność, to będziesz mógł tę firmę prowadzić, ale ponieważ nie wiemy, czy to się za naszego życia stanie, to musisz sobie wybrać zawód, który cię uniezależni od firmy”.

Nie sądził, że wybiorę coś tak mało konkretnego jak matematykę. Myślał, że będę inżynierem.

Zrobiłem doktorat. Ale w latach 70. już z habilitacją na karku zdecydowałem się zrobić „papiery” czeladnika cukierniczego, a później mistrza. Ale firmą zacząłem się zajmować dopiero w roku 1990.

Najważniejsza rada, jaką ojciec panu przekazał w biznesie?

- Zacytował mi słowa, które jakiś mądry żydowski kupiec jemu kiedyś powiedział: „Panie Blikle, dobry interes to jest interes dla dwóch, bo interes tylko dla jednego to jest szwindel”.

Ojciec mówił też: „Nigdy nie możesz poświęcić renomy firmy dla zysku. Renoma to jest nasza największa wartość”.

Dzięki zresztą tej renomie ojciec mógł odbudować firmę po wojnie, kiedy nic nam nie zostało poza dwiema beczkami marmolady i dwiema beczkami ciasta piernikowego.

 A. Blikle to jedna z najsłynniejszych i najbardziej renomowanych firm cukierniczych w Polsce. Powstała w 1869 r. Początkowo była to jedna cukiernia przy Nowym Świecie w Warszawie.

Zachowano tu tradycyjne ręczne metody wytwarzania wyrobów, w tym słynnych pączków Bliklego. Zarządzanie w firmie przechodzi z ojca na syna. Założycielem był Antoni Kazimierz, pałeczkę po nim przejął Antoni Wiesław, a po nim Jerzy, aż w końcu Andrzej Blikle.

 AKADEMIA OPOWIEŚCI. KONKURS Z NAGRODAMI

Kim jest najważniejszy człowiek w twoim życiu?
Stałeś się dzięki niemu lepszy, mądrzejszy, bardziej wartościowy. Kim on jest, co dla ciebie znaczy?

Opowiedz nam o nim, razem napiszmy jego historię. Może to właśnie twój bohater będzie tak interesujący, że pozna go cała Polska. Daj mu szansę, zasługuje na to.

Aby pomóc w pracy nad waszymi opowieściami, wyruszamy w Polskę, by uczyć pisania. Chcemy bohaterów pełnych życia, z krwi i kości. Takich, o jakich milczą podręczniki, a przecież dla was najważniejszych. Nasi dziennikarze Mariusz Szczygieł, Michał Nogaś i Włodzimierz Nowak zapraszają na warsztaty Akademii i poświęcą waszym opowieściom dużo więcej czasu niż akademicki kwadrans.

Serwis: Akademia Opowieści

Prace do 8 tys. znaków przyjmujemy do 31 marca 2017 r. I nagroda będzie miała wartość 5 tys. zł, II – 3 tys. zł, III – 2 tys. zł

Komentarze
ciekawa historia. O rodzinie Blikle i jej historii przez pokolenia warto opowiedzieć w książce.
już oceniałe(a)ś
0
0