Od 30 lat zajmuję się muzyką, zawodowo, ale także z zamiłowania. Jednak rozgraniczam dwie strefy mojego życia - tę zawodową, publiczną i tę prywatną. I zawsze było dla mnie jasne, że ważniejsza jest ta druga. Błysnę tu oryginalnym stwierdzeniem, że rodzina jest najważniejsza. Czasem stosunki z bliskimi mogą być szorstkie, jednak krew to krew - zaczyna Wojciech Wojda, lider zespołu Farben Lehre. Rozmawiamy w ramach projektu Akademia Opowieści.

* O co chodzi w Akademii Opowieści?

* Wyślij zgłoszenie konkursowe

* Zapoznaj się z regulaminem

Dlatego jako pierwszą najważniejszą osobę w moim życiu wymienię moją matkę, Annę Wojdę. Zawsze mnie wspierała. Zawsze mi kibicowała. Jest najstarszą i najwierniejszą fanką Farben Lehre.

Ojciec często nie pochwalał moich wyborów. W roku 1990 stałem na rozdrożu, byłem już na drugim czy trzecim roku historii na Uniwersytecie Warszawskim, zbliżała się sesja egzaminacyjna. Problem polegał na tym, że zbliżała się też inna sesja, nagraniowa Farben Lehre. Wykorzystałem już roczny urlop dziekański i roczny zdrowotny – poświęciłem ten czas muzyce. Dłużej podwójnego życia nie dało się prowadzić, więc wybrałem muzykę i rzuciłem studia. Ojciec był przeciw. Mówił, że powinienem zająć się czymś bardziej stabilnym, że jednak papier to papier. A ja przekonywałem, że czasem papier to tylko papier, nawet dziś, gdy widzę niektóre osoby z dyplomem, to myślę, że na niewiele im się to zdało.

Za to mama... Mama powiedziała, żebym robił to, co kocham. Wtedy ani ja, ani ona nie liczyliśmy na spektakularny sukces zespołu. Mamie zależało nie na tym, żeby syn został sławnym muzykiem, tylko żeby żył swoją pasją.

Teoretycznie ojciec miał rację, bo tak naprawdę tylko jedna kapela na tysiąc robi jakąkolwiek karierę. Historia, studia były drogą prostą i przewidywalną, a muzyka – krętą i ciernistą. Tyle tylko, że ja zawsze wybieram te kręte ścieżki, a mama w każdym przypadku stała po stronie moich wyborów.

Wiem, że mogę na niej polegać. Już w podstawówce, kiedy przyniosłem do domu kiepską ocenę, najpierw pokazywałem ją jej, a przed ojcem się kryłem. Mama rozumiała mnie i moje potrzeby. A gdy się wahałem, stawiała kropkę nad „i”, utwierdzała w przekonaniu, dodawała odwagi. Wiedziałem, że nawet, jeśli pobłądzę, jest na świecie jedna osoba, która się ode mnie nie odwróci.

Zawsze miała największy wpływ na moje życie. Ojciec często wyjeżdżał, pracował na zagranicznych kontraktach, więc to ona mnie wychowała. Uczyła polskiego w Szkole Podstawowej nr 7, tej, do której ja też uczęszczałem. To było moje utrapienie, bo uczniowie stereotypowo uważają, że nauczycielskie dziecko ma fory, choć w rzeczywistości ma trudniej. W sumie to mama zaraziła mnie polskim, historią i poniekąd wpłynęła ma mój wybór studiów. Tata – jak można się domyślać – był przeciw, wolał, żebym uczył się czegoś bardziej praktycznego, mówił o studiowaniu prawa. Dzięki Bogu darował już sobie medycynę. A mama powiedziała: idź, gdzie chcesz.

Temperament też mam po niej. Oboje łatwo poddajemy się emocjom, mamy zasadę, że mówmy tylko o rzeczach, na których się znamy, a jeśli się na czymś nie znamy, to nie mówimy. Oboje jesteśmy ambitni i konsekwentni. Mama wybrała pedagogikę i całkowicie się jej poświęciła. I była naprawdę dobrą, a przy tym wyrozumiałą nauczycielką, do dziś kłaniają się jej uczniowie sprzed 20, 30 lat. To o czymś świadczy, prawda? Ja nie kłaniam się wszystkim swoim byłym nauczycielom.

I jeszcze jedno. Z natury jestem mocniejszy w gadce niż w piśmie. Ale w szkole było odwrotnie, przy odpowiedzi tak się denerwowałem, że sporo rzeczy zapominałem. Lepiej szło mi w wypracowaniach, które mama, polonistka po toruńskim UMK, sprawdzała i poprawiała. I tak zaczęła się ta nasza „współpraca”. Do dziś pokazuję mamie prawie wszystkie nowe teksty, to mój pierwszy recenzent. Pytam, czy tam się wszystko klei, czy rymy trzymają poziom itd. Zazwyczaj wszystko się jej podoba, choć zdaję sobie sprawę, że do końca obiektywna nie jest (śmiech). Ciekawe, że kiedy wychodzi nowa płyta, pytam ją o jej ulubione kawałki, to mama z reguły wskazuje te, które najbardziej podobają się mnie i Konradowi, mojemu bratu, który też gra w zespole.

I coś na podsumowanie. Mama, w odróżnieniu ode mnie, jest ostrożna, czasami wręcz bojaźliwa. Jeśli np. nie odbieram dłużej telefonu, już panikuje. Dlatego jest pierwszą osobą, do której dzwonię, kiedy lecę gdzieś samolotem i szczęśliwie wyląduję.

Jak ogień i woda

W gronie najważniejszych dla mnie osób jest także Agata, moja kochana żona. Jedyna kobieta, której w końcu udało się zaciągnąć mnie do ołtarza (śmiech). Wcześniej byłem w kilku związkach i jakoś nie przyszło mi nawet do głowy, by „uświęcać” je sakramentem. Nie było to dla mnie istotne i nigdy tego nie ukrywałem. Bez papieru również można stworzyć świetny związek. Agata nie tyle zaciągnęła mnie do tego ołtarza. Po prostu zrozumiałem, że chcę z nią być do końca życia. A skoro tak – zrobiliśmy to dla stabilizacji, pewności i umocnienia więzi.

Poznaliśmy się jakieś sześć lat temu, ale te relacje były w zasadzie sporadyczne. Nagle dwa lata temu doszło do pewnego zbiegu okoliczności, czy może lepiej nazwać to przeznaczeniem... Ja zakończyłem swój poprzedni związek i znalazłem się na życiowym zakręcie. Dokładnie w takiej samej sytuacji znalazła się Agata. Jak się potem okazało, nasze życiowe rewolucje dzieliły zaledwie trzy dni. W ubiegłym roku pojawiły się SMS-y, aż w końcu pierwsza marcowa randka w Warszawie, gdzie wówczas mieszkała Agata. I najszybsza decyzja w moim życiu – zaręczyny, na przełomie maja i czerwca. Nie potrzebowaliśmy nawet 100 dni. Szybko zamieszkaliśmy razem i dziś trudno wskazać mi jeden dzień, który spędziliśmy osobno. Teraz też pewnie siedziałaby obok mnie, ale wiedziałem, że będę o niej mówił, i nie chciałem, żeby czuła się skrępowana.

Widzę w niej niektóre atrybuty mojej matki. Zawsze mnie wspiera, jest przy mnie w trudnych sytuacjach. Generalnie mamy podobne spojrzenie na życie, choć jesteśmy jak ogień i woda. Ja bywam nerwowy i wybuchowy, a ona z kolei to spokój, rozwaga, opanowanie. Agata potrafi gasić groźne sytuacje, więc nie dochodzi do pożarów. Wbrew pozorom taka pomocna dłoń przydaje się nawet takim jak ja silnym charakterom, które nie boją się mówić, co myślą, nie oglądają się na ataki zawistnych, małostkowych i miernych jednostek.

Gdy przechodziłem swoją trzecią operację, na szpitalnym korytarzu przez cały czas czekały właśnie te dwie najważniejsze osoby – mama i Agata.

Kiedy muzyk bierze ślub, często pojawiają się głosy, że ożenił się ze swoją fanką. To się faktycznie zdarza, sam mógłbym wymienić kilku kolegów z branży, którzy tak zrobili. Ale to nie była nasza historia. Agata słuchała gotyckiego metalu, idąc ze mną na pierwszą randkę, z repertuaru Farben Lehre znała tylko trzy piosenki: „Maturę”, „Spodnie z GS-u” i „Anioły i demony”, czyli te, które wszyscy kojarzą. Połączyły nas raczej podobne doświadczenia, bo jej – tak jak mnie – życie nie rozpieszczało. Mimo różnicy wieku. Jednak od lat powtarzam – wiek to tylko kalendarz.

Jak wspomniałem, jesteśmy właściwie nierozłączni. Można powiedzieć, że Agata jest żoną „przy mężu”. Oprócz tego nieźle śpiewa. Na naszej płycie „Trzy dekady”, w piosence „A my nie chcemy uciekać stąd” Gintrowskiego i Kaczmarskiego można posłuchać próbek jej wokalnych umiejętności. Sam nie dałbym rady udźwignąć tych wysokich rejestrów, a z nią w duecie wyszło całkiem nieźle. Swoją drogą tekst tego utworu staje się dziś niesamowicie aktualny. Pewnie sam Kaczmarski byłby zdziwiony, jak bardzo.

Moja żona pomaga mi także przy działaniach promocyjnych zespołu, ogarnia większość spraw związanych z mediami społecznościowymi. Jest z młodszego pokolenia, więc te wszystkie smartfony i inne gadżety to dla niej chleb powszedni, a ja muszę się wciąż na to przestawiać.

Ta sama gorąca krew

Powiem jeszcze o ludziach, a właściwie postaciach, które mocno na mnie wpłynęły. Pierwsza to Hektor, bohater „Iliady”, szlachetny, pełen empatii i szacunku dla innych, odważny rycerz, który zginął w – umówmy się – nierównej walce z Achillesem. Jaki bowiem śmiertelnik może pokonać półboga, którego słabym punktem jest jedynie pięta? Hektor był wzorem wszelkich cnót i uważam, że tylko tacy jak on zmieniają ten świat na lepszy. Brakuje dziś takich ludzi.

Drugi na mojej liście jest William Wallace, którego dzieje poznałem za pośrednictwem filmu „Braveheart”. Nie będę ukrywał, że brawurowa kreacja Mela Gibsona, jednego z moich ulubionych aktorów, znacząco zwiększyła moją fascynację tą historyczną postacią. Kiedy na niego patrzę, w wielu momentach widzę siebie. Ta sama gorąca krew, pokrewna wrażliwość i zawziętość. Jakby ktoś, pisząc ten scenariusz, zaglądał mi do głowy. Nawet nie wiem, czy nie posunąłbym się dalej niż on, gdyby ktoś skrzywdził moją rodzinę. Jednak na spotkanie ze sprzedajną szlachtą bez wsparcia bym nie poszedł, bo zdrada czai się na każdym kroku. Zatem coś jednak nas różni.

Szczere piosenki

A muzycznie? Od dawna powtarzam, że nie byłoby Farben Lehre, gdyby nie Sex Pistols, a z kolei nie byłoby Sex Pistols, gdyby nie ich wokalista John Lydon, czyli Johnny Rotten. To od niego w głównym stopniu wzięło się całe zamieszanie z punk rockiem. Czytałem z nim wiele wywiadów, zbieram się do przeczytania biografii, miałem też okazję zamienić z nim kilka słów i zrobić wspólną pamiątkową fotkę. To Johnny Rotten przekonał młodych ludzi, że każdy – jeśli tego mocno chce – może być przysłowiowym Pistolsem. Nie trzeba być po szkole muzycznej, mieć skali głosowej jak Kate Bush czy umiejętności jazzmanów, żeby tworzyć wartościową muzykę. Istotą rzeczy jest dobra energia, pozytywne emocje, otwarte serce i szczerość. Taki punkt widzenia 40 lat temu okazał się prawdziwą mentalną rewolucją, która odmieniła cały muzyczny świat. Podpisuję się pod takim punktem widzenia obiema rękoma. Przyznaję też, że twórczość i postawa Johnny Lydona w Public Image Limited nie do końca mnie przekonują. Sądzę, że niepotrzebnie rozmienił się na drobne. Niczym Andrzej Olechowski, który założył Platformę i chwilę później z niej odszedł. Cóż, rewolucja często zjada własne dzieci.

Druga ważna dla mnie postać z dziedziny muzyki to Ian Curtis z Joy Division. W latach 80. byłem nim bezkrytycznie zafascynowany. Później pewne tragiczne zdarzenia kazały mi spojrzeć na niego w nieco innym świetle. Curtis popełnił samobójstwo w roku 1980. Pięć lat później, słuchając jego płyty, dobrowolnie rozstał się życiem mój kolega z Armii Lalek, basista Mariusz Piasecki. Natomiast w 1993 roku zabił się wokalista z zaprzyjaźnionego Strajku, Mariusz Zalewski. Zrozumiałem wtedy, że w życiu trzeba jednak szukać pozytywów, bo zbyt intensywne postrzeganie rzeczywistości w złym świetle może prowadzić do tragicznego końca. Od tamtego czasu nabrałem sporego dystansu do postawy Iana Curtisa, choć szacunek i sentyment pozostał.

Jest jeszcze Kurt Cobain, który udowodnił, że proste, melodyjne, a przede wszystkim szczere piosenki z psychodelicznym tekstem mogą stanowić o wielkości ich twórcy. Do dziś słyszę głosy mistrzów gitarowego kunsztu czy wokalnych słowików, które powątpiewają w wielkość Nirvany, wyrażając się o ich twórczości wręcz z pogardą. Tyle tylko, że Kurta Cobaina i Nirvanę pamięta się po 20 latach, a o tych mistrzach słuch zaginie znacznie szybciej, niż im się wydaje. Bo właśnie tacy artyści jak Johnny Rotten czy Kurt Cobain wyznaczają nowe trendy, otwierają kolejne drzwi, łamią konwenanse i przechodzą do historii. Szczerość, energia i naturalność to cechy, dla których bez cienia wątpliwości wymieniam ich jako tych najważniejszych na swoim muzycznym szlaku.

Jeśli chodzi o bohaterów czasów współczesnych – ze względu na kontrowersje nie będę wymieniał personalnie nikogo, bo w trzech słowach nie da się tego uzasadnić, a czas najlepiej zweryfikuje wartość poszczególnych jednostek...

Przyjdźcie, posłuchajcie aktorki Grażyny Zielińskiej

W środę 1 lutego o godz. 18 w kawiarni Czerwony Atrament przy ul. Kolegialnej 4 organizujemy spotkanie z aktorką Grażyną Zielińską. Pani Grażyna, znana ze scen teatralnych i szlagierowych filmów, opowie – w ramach Akademii Opowieści – o najważniejszych osobach w jej życiu. A wypyta ją o wszystko Włodzimierz Nowak, świetny reportażysta, mistrz „Dużego Formatu”, specjalista od wciągających i niebanalnych opowieści.

Wstęp wolny.

Akademia Opowieści. Konkurs z nagrodami

Wy też opowiedzcie nam o najważniejszym człowieku w waszym życiu. Takim, dzięki któremu staliście się lepsi, mądrzejsi, bardziej wartościowi. Kim on jest, co dla was znaczy? Weźcie udział w konkursie.

„Najważniejszy człowiek w moim życiu” to temat Akademii Opowieści, do której zapraszamy naszych czytelników. Planujemy pomoc redaktorów i reporterów „Dużego Formatu” w przygotowaniu tekstów do druku na naszych łamach. Może to właśnie wasz bohater będzie tak interesujący, że pozna go cała Polska. I znajdzie swoje miejsce w historii.

Aby pomóc w pracy nad waszymi opowieściami, wyruszamy w Polskę, by uczyć pisania. Nasi dziennikarze Mariusz Szczygieł, Michał Nogaś i Włodzimierz Nowak zapraszają na warsztaty Akademii i poświęcą waszym opowieściom dużo więcej czasu niż akademicki kwadrans.

Na wasze opowieści czekamy do 31 marca 2017 r. Nie mogą one przekraczać 8 tys. znaków. Należy je wysłać za pośrednictwem formatki dostępnej na stronie internetowej Akademia Opowieści. Zwycięzcom kapituła konkursu przyzna nagrody pieniężne (uwaga – pierwsza nagroda to 5 tys. zł!), a ich opowieści zostaną opublikowane w „Dużym Formacie”, dodatku do „Gazety Wyborczej”.

Szczegóły na Akademia Opowieści

Komentarze