Gdy zrobiłem coś nie tak, wkładała tylko głowę przez drzwi i mówiła: "Z takimi durniami nie rozmawiam". I zostawiała mnie z tym komunikatem - o jednej z najważniejszych osób w swoim życiu opowiada historyk Andrzej Lechowski, szef Muzeum Podlaskiego

* O co chodzi w Akademii Opowieści?

 

* Wyślij zgłoszenie konkursowe

 

* Zapoznaj się z regulaminem

Akademia Opowieści
Akademia Opowieści Akademia Opowieści

Człowiek, dzięki któremu jestem tu, gdzie jestem, który mnie czegoś nauczył, zmienił... Ważne pytanie, prowokuje do zastanowienia się nad sobą. Bo co zostało we mnie z tych ważnych dla mnie osób? Kto rozbudził we mnie niektóre cechy, które mnie dziś określają? Takie odnajdywanie innych w sobie jest ciepłe i przyjemne. Tych ważnych dla nas ludzi już nie ma, a jednak są. Ja ich w sobie pielęgnuję i przekazuję dalej. W tym jest naprawdę głęboki sens.

Siedzę sobie właśnie wokół masy pamiątek, wśród mebli, niemal wszystkich przejętych od rodziny. Przyglądam się tym pamiątkom, myślę, wspominam. I na plan pierwszy wysuwa się moja babcia. Siedzę w jej fotelu. Niezwykła postać. Ona właśnie nauczyła mnie wielu rzeczy, które powodują, że jestem tym, kim jestem. Nie żyje już od dawna, zmarła w 1992 roku. Ale ciągle jest. Matka mojej matki - Jadwiga Kownacka.

Aż mnie ścisnęło! Szef muzeum rozpoznał rodzinę na zdjęciach Augustisa

Szara godzina na opowieści

Córka sędziego. Urodziła się w 1903 roku w Sandomierzu, ale całe życie czuła się warszawianką. Mój pradziadek przeniósł się do Warszawy, i to właśnie Warszawa była dla niej bardzo ważna, choć od 1929 roku mieszkała w Białymstoku. Pamiętam, że zawsze gromadziła albumy z przedwojennymi zdjęciami Warszawy, kupowała wszystko, co się tylko ukazało. Siadywała z tymi zdjęciami, pokazywała szczegóły i mówiła: "O, tutaj, na tym Krakowskim Przedmieściu, był subiekt. A tutaj - sklep kolonialny". Godzinami mogła o tym opowiadać. Dzisiaj, gdy idę sobie po Warszawie, to wszystko to widzę. Właśnie te jej opowieści, których słuchałem jako dzieciak pięcio-dziesięcioletni, dały mi wyczucie obrazu. Nauczyły mnie łączenia wręcz całych kadrów, gotowych obrazów, z opowiadaniem. Takich opowieści babcinych zawsze było dużo wokół mnie, bo mieszkaliśmy bardzo długo razem.

To, że ja sam jestem opowiadaczem, lubię mówić, i jakoś mi to wychodzi, mam właśnie po niej. Pamiętam, jak we wczesnym dzieciństwie - była szara godzina, zmrok zaczynał zapadać... i zaczynały się opowieści. I nie były to jakieś zwykłe pogawędki, ale prawdziwe historie. Siedzieliśmy w ciemności. Nastrój był niesłychanie ważny.

Głupi jesteś

Miałem pięć lat, gdy przeprowadziliśmy się do dziadka - z mamą i siostrą. Tu mała dygresja. Mój ojciec był warszawiakiem, ale że z powodu pochodzenia nie mógł tam studiować, więc zaczął studiować w Łodzi. Ale podupadł na zdrowiu, miał problemy z normalnym chodzeniem na studia, relegowano go z uczelni. Wtedy dostał sygnał, że w Białymstoku jest cicho, spokojnie, że tam warto odpocząć. Przyjechał. I jako student Akademii Medycznej przez znajomych, z polecenia, trafił do domu mojej babci. I tak moja babcia okazała się też przy okazji swatką. Moja mama, urodzona w 1932 roku, gdy poznała ojca, była dwudziestolatką, grała na fortepianie, jeszcze się uczyła. W 1954 roku wzięli ślub. Po ślubie rodzice wyprowadzili się z Kraszewskiego na Skorupską, w sumie niedaleko. Jednak po pięciu latach ojciec zmarł. Mama, młodziutka wdowa, wraz ze mną i siostrą z powrotem przeprowadziła się na Kraszewskiego. A tam już niepodzielnie rządziła babka Jadwiga. I tak mieszkaliśmy wszyscy razem.

Była bardzo energiczna. Mówili, że apodyktyczna. Ja tego tak nie odczuwałem. Mieliśmy jakieś głębokie wewnętrzne porozumienie, byliśmy mocno związani. Opracowaliśmy własny, znany tylko nam kod. Reszta rodziny czasem myślała, że my się awanturujemy, a my często robiliśmy to dla żartu. Nawet odstawialiśmy czasem inscenizacje.

Babcia nie znosiła żadnej blagi, żadnego smędzenia. Mówiła, że to strata czasu. Gdy ja zaczynałem właśnie tak jakoś smędzić, gadać bez ładu i składu, mówiła tylko: "Głupi jesteś". Ja zaś - gdy jej coś takiego się przydarzało - mówiłem jej to samo. Myśmy się nawzajem pilnowali i naprowadzali na szczerość. To była nauka od niej, którą też puszczam dalej. Jak nie masz o czym gadać, to nie gadaj w ogóle.

Coś dla siebie

Silna i uparta kobieta. Była jedną z pierwszych kobiet, które ukończyły Wydział Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Przed wojną zrobiła też aplikację sędziowską, choć dobrze wiedziała, że nie będzie mogła sądzić, bo to był zawód zarezerwowany wtedy dla mężczyzn.

"To po co w ogóle robiłaś tę aplikację?" - pytałem. "Aby ją mieć" - ucinała. I tyle. O to właśnie chodziło. Aby zrobić coś dla siebie - by mieć, by udowodnić sobie, że mogę, jeśli chcę.

A gdy już skończyła to swoje prawo, zrobiła jeszcze dwa lata historii. Przy okazji studiów poznała ciekawych ludzi. Po latach, właśnie w związku z tymi znajomościami, sprzedawała nam całą masę historii. Na jej pierwszym roku był na przykład Kiepura... "Jaki on był głupi... Ale jak pięknie śpiewał nam na tych fajfach, gdy go prosiliśmy" - mówiła babcia. Razem z nią studiował też m.in. prof. Suchodolski, później, w latach 70., gwiazda pedagogiki. Gdy coś tam mówił w TVP, babcia przyglądała się mu i mówiła: "Straszny łamaga był. Kompletnie nie umiał tańczyć".

Mam to też po niej - duży dystans do osób na świeczniku. Jestem chronicznie pozbawiony bezgranicznego szacunku dla samego szacunku, bo ktoś zajmuje takie, a nie inne stanowisko. Oczywiście nie ujmując nikomu jako człowiekowi. Babcia żartowała na temat Kiepury, ale szanowała jego talent. Mieliśmy w domu dużo książek o nim.

Grono ludzi jak kapitał

Z babcią mieliśmy taką tradycję, że każde z nas miało własny księgozbiór i wypożyczaliśmy sobie książki na rewersy. Zostały po niej skarby. Mam w domu całą ich szafę - połowa z tych skarbów to ocalona z zawieruch wojennych korespondencja po rodzinie babci. Z przełomu XIX i XX wieku. Babcia miała dwie zamykane na klucz szuflady. Siadywaliśmy, przeglądaliśmy. Ten moment przeglądania posegregowanych, pozawiązywanych wstążeczkami listów był jak czyste pierwociny muzealnictwa. Grzebaninka, którą uwielbiam robić do dziś, pracując właśnie w muzeum. Przeglądanie wtedy tych dokumentów to była ogromna przygoda. Dla niej - wchodzenie do jej świata, który po II wojnie światowej znikł. Został zamknięty w szufladach jak ocalony depozyt.

Gdy przyszła II wojna światowa, cudem uniknęli wywózki na Sybir. Dziadek był sędzią sądu okręgowego, babcia wtedy nie pracowała. Z zaprzyjaźnionym sędzią Kaliszewskim i jego rodziną uciekli do Warszawy przed Sowietami.

Tu dotykamy bardzo istotnej cechy, w którą wyposażyła mnie babcia - obracanie się w bezpośrednim kręgu dobranych ludzi. Babcia mówiła: "Ty to jesteś dobry produkt, taki ha ha, hi hi, do ludzi. I dobrze. Ale trzeba mieć swój świat". Miała małe grono znajomych, ale wyborne. To dało mi ogromny kapitał, z którego czerpię świadomie do dziś. To całe grono ludzi, którzy powinni się znaleźć w podręczniku z historii miasta Białystok. M.in. siostry Frankiewiczówny, które uczyły muzyki pół Białegostoku i stworzyły podwaliny szkół muzycznych.

Postoisz i poczekasz

I tu pewien paradoks. Moja babcia nie była muzykalna, muzyka wręcz ją drażniła. A jednak jedyną córkę, a moją mamę, wykształciła, zgodnie z jej wolą, na pianistkę. Mama uczyła później w szkole u sióstr Frankiewiczówien. Ja też tam chodziłem i robiłem wszystko, by mamę sprowokować. Co rusz na lekcjach z historii muzyki słyszałem: "Lechowski: wyjdź za drzwi".

To też mądrość mojej babci, która była przekazywana w naszej rodzinie i dalej: "Broń Panie Boże, urządzać komuś karierę". Każdy miał prawo wyboru, co chce robić w życiu. Dlatego gdy komunikowałem: zostawiam szkołę muzyczną i idę na historię, obie - mama i babcia - to przyjmowały. To były moje decyzje. Oczywiście gdybym zostawił szkołę, postanowił zasiąść w parku i nic nie robić, to pewnie dostałbym manto. Ale jeśli miałem rozsądną alternatywę, to nikt już się nie wgłębiał dalej. Staram się tak samo postępować w tej kwestii z moimi dziećmi jak moja mama i babcia - bez zabiegów nakazowych.

Babcia mnie bardzo obserwowała, nawet gdy byłem już dorosły. Pamiętam taki czas, gdy wracało się nad ranem z brydża. A dodać muszę, że moja rodzina to rodzina brydżystów. Ja po studiach zacząłem grywać już ze swoim towarzystwem. I tak wracam po tym brydżu o 7 rano do domu, a babcia właśnie wychodziła do pracy - pracowała bardzo długo, na emeryturę poszła po siedemdziesiątce. Spotkaliśmy się przy bramce. I ona mówi: "Idiota". Takie właśnie krótkie treściwe słowo było oznaką dezaprobaty. Każde wiedziało od razu, o co chodzi.

Dostałem od niej niebywałą lekcję poczucia obowiązku. Choćby to, że nie wolno się absolutnie spóźniać. Pamiętam, że gdy szliśmy gdzieś, to zawsze musieliśmy wyjść wcześniej. "A po co tak wcześnie i co ja tam będę robił, jak zajdę za wcześnie?" - pytałem.

"To postoisz i poczekasz pod domem" - mówiła babcia. I tak to się właśnie kończyło.

Po niej też mam poczucie, że jak trzeba coś zrobić na czas, to trzeba to zrobić. Ją życie nauczyło, że jak coś zostawi na chwilę, to może przepaść. Mówiła: "Nie rób z gęby cholewy. Jak obiecałeś, to zrób".

Biuro pisania podań

Bardzo dużo pracowała. Gdy wrócili do Białegostoku w 1945 roku, dziadek stanął przed dylematem, co dalej. Mógł sądzić, ale, Bogu dzięki, nie sądził. Został adwokatem. Jednak wkrótce się okazało, że nie jest dobrze widziany, więc dostawał tylko takie małe sprawy, a to kradzież kur, a to kłótnia sąsiedzka. Były z tego małe pieniądze, no i świadomość, że kiedyś jego praca wyglądała zupełnie inaczej, była przykra. Wszystko to bardzo odbiło się na jego psychice. Rozchorował się, szybko popadł w demencję. Gdy umierał w wieku 68 lat, był naprawdę staruszkiem. Babcia musiała przejąć wszystkie stery i utrzymywać cały dom.

Była radcą prawnym w dawnej "tytoniówce", izbie rzemieślniczej, Hucie Szkła i zarządzie aptek. Od rana do nocy była w pracy.

Wpadała do domu, coś tam gotowała, na chybcika. Nigdy nie była dobrą kucharką. Robiła coś szybko, byśmy przestali zawracać jej głowę. Po babci mam taką beztroskę, jeśli chodzi o jedzenie. Żona mnie pyta: "Co chcesz na śniadanie?". A ja: "Wszystko jedno". Po babci mam też upodobanie do robienia czegoś z niczego. Potrafię np. zrobić kotlety z salcesonu. Rodzina się ze mnie śmieje. Choć oczywiście wykwintne dania również doceniam.

Cały czas pomagała innym. Mieliśmy w domu bezpłatne biuro pisania podań. Urzekało mnie, gdy przychodził do nas cały świat bojarski, najróżniejsi ludzie, czasem indywidua, słabo czytate i nie pisate. "Niech pani mecenas napisze pismo". No i pisała. Wsłuchiwałem się w ich rozmowy. Babcia przestawała być panienką z dobrego domu i zaczynała rozmawiać językiem ulicy. Ona naprawdę ich rozumiała. Budziło mój szacunek, że po całym dniu pracy, mając na głowie naszą rodzinę, nie potrafiła odmówić nikomu pomocy. To mi też wpojono. Jak możesz, nie odmawiaj.

Oddawanie miłości

Uświadomiłem sobie właśnie, że myśmy przez całe życie w ogóle się nie kłócili. Myśmy sobie tylko pewne rzeczy oznajmiali. Ona nigdy na mnie nie krzyczała, ja na nią także nie. Żadnego podnoszenia głosu. To byłoby przekroczenie granic. Jak czasem się już spięliśmy, to wkładała głowę przez drzwi i mówiła: "Z takimi durniami nie rozmawiam". I zostawiała mnie z tym komunikatem. Potrafiliśmy nie rozmawiać przez dwa dni, owszem, ale po wszystkim, jak już mi przeszło, podchodziłem i wystarczyło, że pocałowałem w policzek albo pociągnąłem ją za ucho i już wszystko było wyjaśnione. Ona robiła dokładnie tak samo.

Pamiętam, że jak już zacząłem pracować i jeździłem do Tykocina do muzeum, najcięższe było poranne wstawanie. I to ona mnie budziła. Któregoś razu jest zima, ciemno, babcia podchodzi, mówi: "Wstawaj". No to wstałem, poszedłem do kuchni, coś tam przy jedzeniu śniadania zacząłem czytać. Nagle mnie tknęło: powinno już świtać, a ciągle nie świta. Patrzę na zegarek, a tam zamiast szóstej trzecia godzina. Poszedłem do babci, wsadzam głowę w drzwi i mówię: "Z takimi durniami, co się na zegarku nie znają, nie rozmawiam", i poszedłem spać. Minęło trochę czasu, babcia przychodzi, tarmosi mnie za ucho i mówi: "No dobrze, teraz już na pewno możesz wstawać".

Gdy zaczęła chorować, to był najcięższy okres w życiu, wymagała opieki. Bardzo to przeżyłem, ale dało mi to poczucie wyrównania pewnych emocji. Wszystkie pielęgnacyjne kwestie przy niej wykonywałem ja. Ani swojej córce, ani nikomu nie pozwalała się dotknąć. "Esiek (bo tak mnie nazywała, a ja nazywałem ją Bumą) przyjdzie i to zrobi". Taka była kolej rzeczy. I oddawanie miłości. Najpierw ona mnie pielęgnowała, a potem ja ją.

Brakuje mi jej.

Najważniejszy człowiek w moim życiu

To temat Akademii Opowieści, do której zapraszamy naszych czytelników. Szukamy opowieści, które nas uwiodą. Może to właśnie wasz bohater będzie tak interesujący, że pozna go cała Polska? I znajdzie swoje miejsce w historii? Dajcie mu szansę, zasługuje na to. Chcemy bohaterów pełnych życia, z krwi i kości. Takich, o jakich milczą podręczniki, a przecież dla was najważniejszych. Zapraszamy do konkursu na najlepsze opowiadanie. Zapoznaj się z regulaminem i wyślij do nas zgłoszenie konkursowe. Wasze prace zbieramy do 31 marca 2017 roku. Planujemy pomoc redaktorów i reporterów "Dużego Formatu" w przygotowaniu tekstów do druku na naszych łamach. Więcej na: Wyborcza.pl/Akademia Opowieści.

Komentarze