* O co chodzi w Akademii Opowieści?
* Wyślij zgłoszenie konkursowe
* Zapoznaj się z regulaminem
Jan Muszyński przyjechał do Zielonej Góry, kiedy się rodziłem, w 1956 r. A poznaliśmy się w roku 1982. Był styczeń, pierwsze tygodnie stanu wojennego. Ogólnie ponuro. Janek to przeżywał. Opisywał w kronice, jak dzielił karpie dla załogi, a było ich za mało. Urządził losowanie, co uznał za poniżające.
Decyzją władz akurat BWA, gdzie pracowałem, rozwiązano i naszą galerię wchłonęło muzeum. Jak to powiedziano - „z całą substancją ludzką”. A w niej m.in. Wiesław Myszkiewicz, Ewelina Felchnerowska. Byłem i ja, młody 25-letni człowiek. Trudno było przewidzieć, co z tego wyniknie. Galeria sztuki współczesnej nie bardzo pasowała do szacownego muzeum. Na szczęście jego szefem był Janek Muszyński. U jego boku przeszedłem wszystkie szczeble zawodowe. Od skromnego asystenta po kierownika działu i wicedyrektora, którym mnie sam mianował.
W ogóle miał sentyment do ludzi, u których widział iskrę talentu. Jeżeli ją zauważył, starał się podsycać. Z apteki do muzeum wyciągnął Czesława Łuniewicza, potem z niebytu grafika Stanisława Parę. Gdy utalentowany malarz Zbigniew Szymoniak był studentem, Janek już kupował jego obrazy. Nie czekał, aż okrzepnie i ktoś go wcześniej zauważy.
Miałem szczęście, że się pojawił. Pierwsza rozmowa przypominała szkolny egzamin. Badał, i to nie kurtuazyjnie, co ja wiem z historii sztuki. Zwracał się „Leszeczku”. Ja do niego „szefie”. Po kilku latach przeszliśmy na ty. W muzeum przy al. Niepodległości w każdym miejscu widzę Jego ślady. Nie ma Go już, a jest obecny wszędzie – w gabinecie, w którym teraz urzęduję, w Sali Witrażowej, którą stworzył od podstaw. Czujemy Jego obecność.
Janek początkowo nie widział mnie w dziale sztuki współczesnej. Chciał umieścić w oświatowym, żebym krzewił kulturę plastyczną, ale w końcu się ugiął. Ostatecznie wylądowałem tam, gdzie chciałem, obok Armanda Felchnerowskiego, Anny Ciosk i Miry Szczegóły.
Janek, choć wykładał historię sztuki na WSP, był bardziej typem gawędziarza i wychowawcy. Stronił od naukowej nowomowy. Dużo było w tym pasji, publicystyki, anegdoty. Może dlatego studenci lubili jego wykłady. Przychodzili na nie także historycy, poloniści, kaowcy. Potrafił dotrzeć do wszystkich. Bywałem na tych wykładach, lecz chyba mnie specjalnie nie pamiętał.
Czasy były ponure, ale praca stała się przyjemnością. Zdecydował, że wyrzuci z muzeum filcowe kapcie, nieodłączny atrybut muzealnych placówek w PRL. Nie chciał widzieć u siebie ludzi w kapciach. – Bo jesteśmy w świątyni, twórcy są kapłanami, a dyrektor i jego współpracownicy ministrantami – mawiał. Przekonywał, że nie interesuje go życie „na przeczekanie”. Mógł sobie trwać i w nic się specjalnie nie angażować, a on wymyślił galerie autorskie. Coś oryginalnego w skali kraju. Takich galerii w ogóle nie było. Wybrał sobie artystów i zaczął z nimi współpracować. Oni, jak Kajetan Sosnowski, Jan Berdyszak, Andrzej Gieraga czy zielonogórzanin Józef Burlewicz, dali się przekonać i nagle staliśmy się potentatami, jeśli chodzi o zbiory wybranych twórców. Do szczególnych postaci należał Marian Kruczek, jego ukochany artysta. Janek odwiedzał go w Krakowie, w jego pracowni w Kramach Dominikańskich. Kruczek budował swoje prace z odpadków. Muszyński dodawał, że z socjalistycznych. Kruczek zaczął przyjeżdżać do Zielonej Góry w drugiej połowie lat 70. Mieszkał w chacie w skansenie w Ochli, odwiedzał złomowiska i pchle targi. Dlatego znaczna część jego prac powstała z materiałów z miejscowych złomowisk. Janek zaaranżował mu miejsce w muzeum. Dziwaczne, bo to była przestrzeń po toalecie. Po prostu, jak tłumaczył, zaanektował kibel do celów artystycznych. Obiekty umieścił na rurach kanalizacyjnych. Miejsce stało się głośne w kraju. Kruczek zmarł przedwcześnie w 1983 r. Kraków, gdzie mieszkał, tworzył i wykładał na uczelni, zazdrościł nam, że kilkaset kilometrów dalej, w Zielonej Górze, mamy coś tak niepowtarzalnego.
Ludzie przychodzą i od ponad 30 lat oglądają galerię Kruczka. Ona jest poza czasem. Obiecuję sobie, że nigdy jej nie ruszę, niczego nie zmienię.
Janek pozostawił po sobie jeszcze jedną toaletę. Chyba najsłynniejszą. Galeria toaleta powstała już po 1989 r. Odreagował w niej z wielką radością upadek socjalizmu. W Zielonej Górze funkcjonowało coś takiego jak ruski rynek. Chodził tam namiętnie i kupował wszelkie pamiątki po NRD i ZSRR. Lenin jako dzieciątko, Lenin dorosły, do tego odznaki, chorągiewki. Robił z nich obiekty, wykorzystując pudełka po czekoladkach. Plastikowe wytłoczki wypełniał gadżetami z bratnich krajów. A toaletę wytapetował donosami, jakie na niego pisano do komitetu wojewódzkiego. Jakimś cudem je zdobył, skserował i okleił nimi ściany. Pisali, że jest pijakiem, łajdakiem, uderza w ustrój. Mówił, że wie, kto pisał najwięcej, ale nigdy nie ujawnił.
Rocznik 1932, urodzony w Gnieźnie. Ojciec kolejarz, powstaniec wielkopolski i AK-owiec. Mama prowadziła dom. Janek jako student UAM grał w kabarecie Żołtodziób, urodzony parodysta. Powtarzał, że jest Wielkopolaninem z urodzenia, poznaniakiem z wykształcenia i Prusakiem z charakteru. Liczyły się lojalność, praca, dyscyplina. Dziwne, bo miał wielką słabość do artystycznego trybu życia. Godził to w sobie tylko znany sposób.
Do Zielonej Góry przyjechał w 1956 r., zaraz po studiach w Poznaniu i zaraz po rozruchach czerwcowych. W mieście działał już Klem Felchnerowski, był pierwszym prawdziwym wojewódzkim konserwatorem zabytków. Janek tam trafił i za chwilę ściągnął swojego najlepszego kumpla ze studiów Stasia Kowalskiego. Ci trzej panowie, w zasadzie rówieśnicy, od zera zbudowali instytucję konserwatorską na „dzikim zachodzie”. Przyjechali jak stali, młodzi, wykształceni, liczący na życiową przygodę. Zostali na dziesięciolecia.
Muszyński był typem dyrektora muzeum, który dziś nie mógłby tak funkcjonować. Żeby powiększyć kolekcję o cenne eksponaty, trzeba było nieraz sprawy opierać o bufet. Janek świetnie rozumiał, jak działa PRL-owski system mecenatu państwa. Potrafił zaskarbić sympatię towarzyszy z komitetu, wojewódzkiej rady narodowej i urzędników z Ministerstwa Kultury.
Czasy socjalizmu obfitowały w długie narady, w których musiał brać udział. Te nudne nasiadówki Janek ożywiał w ten sposób, że rysował karykatury i satyrę i puszczał w obieg, co nieraz kończyło się wybuchami śmiechu. Stworzył satyryczny poczet królów Polski. Jego przyjaciel Stasiu utrzymuje, że ocalał tylko jeden obrazek, Mieszka Starego, ale z powodów cenzuralnych i obyczajowych nie mógłby się ukazać.
Umiał się dogadywać z notablami, kochali go. "Poruszam się w mętnej wodzie" – powtarzał. Umiał to robić i chyba sprawiało mu to przyjemność.
Wykorzystywał ich i brał „na cienki drucik”, a oni się nabierali. Określenie z drucikiem wziął od prof. Jana Wąsickiego, szefa Lubuskiego Towarzystwa Naukowego. Muszyński był u niego sekretarzem i czasem próbował profesora wziąć „pod włos”, coś załatwić, pchnąć. Potem Wąsickiego parodiował: „Panie Jasiu, panie Jasiu, niech mnie pan nie bierze na cienki drucik...”.
Ten drucik działał jak słynny zaczarowany ołówek. Nawet nie wiemy, ile mu zawdzięczamy. To, że wielka fara w Gubinie stoi jeszcze, klasztor w Paradyżu również stoi, z Rynku w Bytomiu Odrzańskim zrobiono perełkę – to w dużej mierze zasługa konserwatorskiego tria - Janka Muszyńskiego, Klema Felchnerowskiego i Stasia Kowalskiego. To ich dzieło.
Do historii przejdzie anegdota, którą Janek opowiedział kiedyś dziennikarzom „Wyborczej”. Szło o odbudowę zamku piastowskiego w Krośnie Odrzańskim. Janek przygotowywał projekt dla władz województwa. Od ministra kultury wydębił sam z pięć milionów. Miał to na papierze. I od szefa komisji finansów wojewódzkiej rady narodowej usłyszał: – Mówienie o tym, że tu coś było przed Chrobrym, to jest pieprzenie bez sensu. Tu były bagna i puszcze.
Janek mówił, że ten urzędnik to była dziwna persona. Do 1956 r., przysięgał, mówił do niego tylko po rosyjsku „Szczto u was, job waszu mat”.
Dalej to tak szło:
Przewodniczący: – Zaraz, zamek w Krośnie mówicie? Te ruiny?
Muszyński: – To zamek związany z polityką repolonizacji Henryka Brodatego, który 105 miast założył.
Przewodniczący: – Towarzyszu, dajcie spokój. Nie mówcie nam o jakimś Brodatym, tylko powiedzcie, co z tym zamkiem.
– Więc w czasach Bolesława Chrobrego zamku jeszcze nie było, bo był gród. Jak gród stracił na znaczeniu, to władza przeniosła się do zamku.
– Aaa, to znaczy, że w czasach Bolesława Chrobrego były tam błoto i woda.
– Nie, tam był gród obronny.
– A skąd to wiecie?
– Mówi na ten temat biskup merseburski Thietmar.
– Co? Biskup, jaki?
– Biskup merseburski Thietmar.
– Co? Niemiec? No, towarzyszu, a co on tam mówi?
Janek zacytował kronikę Thietmara po łacinie.
– Won! Za drzwi! Co nam będziecie ministranturę zasuwać! – wydarł się przewodniczący komisji.
Janek się z tego śmiał, ale tak naprawdę bolało go, jak państwo może obchodzić się z kulturą, sztuką, zabytkami. Będzie mi go zawsze brakowało.
* Leszek Kania – dyrektor Muzeum Ziemi Lubuskiej w Zielonej Górze.
Staliście się dzięki niemu lepsi, mądrzejsi, bardziej wartościowi. Kim on jest, co dla was znaczy? Opowiedzcie nam o nim, razem napiszmy jego historię. „Najważniejszy człowiek w moim życiu” to temat Akademii Opowieści, do której zapraszamy naszych czytelników. Szukamy opowieści, które nas uwiodą. Planujemy pomoc redaktorów i reporterów „Dużego Formatu” w przygotowaniu tekstów do druku na naszych łamach. Może to właśnie wasz bohater będzie tak interesujący, że pozna go cała Polska. I znajdzie swoje miejsce w historii. Dajcie mu szansę, zasługuje na to. Aby pomóc w pracy nad waszymi opowieściami, wyruszamy w Polskę, by uczyć pisania. Chcemy bohaterów pełnych życia, z krwi i kości. Takich, o jakich milczą podręczniki, a przecież dla was najważniejszych.
Na wasze opowieści czekamy do 31 marca 2017 r. Opowiadanie pod hasłem „Najważniejszy człowiek w moim życiu” nie może przekraczać 8 tysięcy znaków. Należy je wysłać za pośrednictwem formatki dostępnej na stronie internetowej Akademia Opowieści. Zwycięzcom kapituła konkursu przyzna nagrody pieniężne, a ich opowieści zostaną opublikowane w „Dużym Formacie”, dodatku do „Gazety Wyborczej”.
Więcej w serwisie: Akademia Opowieści
Wszystkie komentarze