* O co chodzi w Akademii Opowieści ?
* Wyślij zgłoszenie konkursowe
* Zapoznaj się z regulaminem
Pamięć i wyobraźnia splatają się z rodzinnymi opowieściami o ich losach. Dziwna gra obecności martwych w żyjących obrazach i słowach. W albumie ze zdjęciami z lat 80. znajduję pożółkłe odbitki. Portrety, uchwycone momenty, inscenizacje. Zastygłe ruchy, gesty.
Lato, ogród na wrocławskim Biskupinie, ja, cherubinek, stoję na dmuchanej żyrafie, prezencie od ciotki mieszkającej za szarym Bałtykiem. Próbując utrzymać równowagę, prawą ręką bezlitośnie wykręcam plastikowemu stworzeniu łeb. Cały układ stabilizuje dziadek trzymający mnie za lewą dłoń.
Postawny, łysy mężczyzna w wieku 70 lat. Kiedyś ten niewielkich rozmiarów dziecięco-arkadyjski ogród i poniemiecki dom należał do niego. To Józef Duc, ojciec mojej mamy. Latem 1945 roku przeszedł przez ocalały w trakcie obrony Festung Breslau most Zwierzyniecki na Wielką Wyspę i przybił kartkę "zajęte" na drzwiach jednej z szeregówek. Dziwne, że nie zajął mieszkania w kamienicy przy dzisiejszej ul. Jedności Narodowej, gdzie handlował ogórkami z beczki. Być może na odległym, opustoszałym Biskupinie łatwiej było wówczas o taką zdobycz. Inna rzecz, że Józio winien był trzymać się na uboczu.
Przed II wojną światową wykonywał zawód wojskowego kartografa. Uciekł z prowizorycznego spacerniaka podczas transportu koleją do europejskiej części ZSSR. Jego koledzy w stopniu oficerów mieli większe zaufanie do radzieckich władz. Niestety. Jeszcze przez jakiś czas po wojnie nosił dokumenty z nazwiskiem przerobionym z "Duc" na "Daczko". Ćwierć wieku później, po rozmaitych perypetiach, udało mu się przekazać dom moim rodzicom.
Dziadek osiedlił się jednak w pobliskim bloku z wielkiej płyty i chętnie pomagał w moim wychowaniu. Zaszczepił we mnie zamiłowanie do map, woził autobusami po całym Wrocławiu, pokazując parki, cmentarze, monumenty, ale i domy handlowe czy zakłady produkcyjne. Uczył również grać w pokera.
Zapamiętałem go jednak przede wszystkim schowanego za wielką płachtą "Słowa Polskiego", skupionego na lekturze wąskich kolumn ilustrowanych niewyraźnymi obrazkami. Ciszę, jaka temu towarzyszyła, ciął tylko miarowy ruch wahadła w wielkim stojącym zegarze.
Jak na kogoś o wątłej pamięci, dobrze zapamiętałem dziadka. Inaczej jest z jego żoną Elwirą. Zapominanie ma liczne walory poznawcze i etyczne, ale nie w tym przypadku. Jestem w stanie przywołać tylko sceny, wyimki. Może dlatego, że choć wśród moich dziadków była najmłodsza, odeszła pierwsza. Zmarła za wcześnie (zawsze jest "za wcześnie", czy można bowiem umrzeć "za późno" lub "w sam raz"?), miałem wtedy sześć lat. Sięgam po kolejną fotografię, lecz nie na wiele się ona zdaje. Znów to samo tło, ja w bordo-sztruksowych ogrodniczkach, babcia przytrzymuje mnie do zdjęcia. Finezyjnie nakręcone loki przesłaniają jej twarz.
O ile Józia kojarzę wyraźnie z domem, w którym się wychowałem, o tyle Elwirę rozpoznaję wyłącznie w przestrzeni ich trzypokojowego mieszkania w bloku. Widzę ją w miniaturowej kuchni z papierosem w dłoni. Jej atrybutem, pierwszym jaki przychodzi mi na myśl, jest paczka mentolowych Zefirów z filtrem, zwanych też wiatrakami (dodawały oddechowi "lekkiego wiaterku"). Elwira była wyrozumiała, pozwalała na wiele. Mogłem się bawić lalkami mieszkającej z nią i Józiem mojej nieco młodszej kuzynki - i to mimo jej niezadowolenia. Babcia często zabierała nas ze sobą na zakupy. Chodziliśmy do położonego nieopodal warzywnika.
Dziś na miejscu tej niewielkiej blaszanej konstrukcji stoją bloki. Sklep, o którym mowa, stanowił przyczółek prywatnej przedsiębiorczości. Jego właściciel określany był przez Elwirę Duc mianem "Miłego Pana", a to dlatego, że mył owoce, byśmy mogli je natychmiast zjeść. Prócz czekolad i soków z RFN-u, miał też w ofercie "Kaczory Donaldy", czyli gumy do żucia z minikomiksami. Babcia nie żałowała nam pieniędzy.
Jasia, zmarłego rok po Elwirze, również pamiętam słabo. Przede wszystkim dlatego, że po niespełna dziesięcioletnim pobycie we Wrocławiu w roku 1955 powrócił on na Sądecczyznę, skąd pochodził. W przeciwieństwie do swojej żony, Ireny, która stale podróżowała, często przebywając w moim rodzinnym domu, dziadek sporadycznie opuszczał krynickie mieszkanie. Na wspomnienia z nim związane składają się więc głównie święta i ferie zimowe spędzane pod Górą Parkową, specyficzny zapach boazerii i mebli, zbiór proporczyków na makatce, wazony, flakoniki, figurki, a zwłaszcza radioodbiornik marki Tatry, w którego szumy godzinami się wsłuchiwał.
Pamiętam, że nie był zadowolony, kiedy uderzałem w wielkie klawisze Tatr, wygrywając na nich koncerty fortepianowe. Reszta tego, co jawi się w mojej świadomości, przynależy raczej do kategorii "żywotów wyobrażonych". To bardziej ścinki zasłyszanych opowieści, tego, co dotarło do moich uszu i co zdołałem zachować, niż autentyczna pamięć o bliskiej osobie. Niemniej wiem, iż owo splatające się z rzeczywistością imaginarium, podobanie jak w przypadku wspomnień Elwiry i Józia, pozostaje znaczące dla mojej mowy, gestów, zachowań (nie chodzi jednak ani o sentyment, ani o proste naśladownictwo).
Na czarno-białym zdjęciu uwiecznione zostało przyjęcie z okazji mojego chrztu. Za stołem, z najmłodszym wnukiem na rękach, siedzi Jan Fereński. Urodził się 23 czerwca 1899. Był pisarzem sztabowym w jednym z galicyjskich pułków CK i brał udział w ostatniej ofensywie nad Piawą. W okresie międzywojennym pracował w organach ścigania i doprowadzał przed sądy działaczy związkowych i politycznych. Miał wówczas aresztować m.in. towarzysza Wiesława, późniejszego I sekretarza KC PZPR. Uczestniczył też w rozprawach wytaczanych wyróżniającemu się działaczowi jednej z lokalnych żydowskich organizacji komunistycznych. Procesy te kończyły się krótkimi wyrokami skazującymi. Podczas ostatniej rozprawy, latem 1939 roku, dziadek usłyszał od owego działacza: "Panie Fereński, my się jeszcze spotkamy".
Jasiu w czasie wojny, nosząc ps. "Sęp", bierze udział w akcjach dywersyjnych na Podhalu i ukrywa się jeszcze po zakończeniu okupacji (niemniej raczej nie mówiłby dziś o sobie "Żołnierz Wyklęty"). Ucieka na Dziki Zachód. Nie udaje mu się jednak uwolnić od przeszłości. Pod jedną z wrocławskich hal targowych wpada przypadkiem na znanego mu działacza, który teraz jest wysokim rangą funkcjonariuszem UB. Jasiu w kółko wchodzi i wychodzi z więzienia. W '54 zostaje ostatecznie zwolniony. Zimą 1986 r. na stromej, zaśnieżonej ul. Rewolucji Październikowej potrąca go pijany taksówkarz. Ze złamaną nogą trafia do szpitala, gdzie dostaje zapalenia płuc. Krótko po tym umiera. Zapamiętałem go jako zdystansowanego, poważnego, a nawet groźnego (może przez duże czarne oprawki okularów) człowieka, ale na fotografii, którą trzymam w ręku, wydaje się duszą towarzystwa, osobą wesołą, zabawową.
No cóż, kiedyś założyłem czarną indiańską perukę i wszedłem do salonu pełnego gości. Wszyscy oniemieli, i zaczęli się śmiać, mówiąc, że nie tylko skalp, ale całą skórę zdjąłem z babci.
Zmarła dwa i pół roku temu, w wieku 99 lat. Ją właśnie cytuję najczęściej i tak jak ona, poluję na każdy promień słońca. Ale to już na osobną opowieść.
Mistrzowie neurochirurgii prof. Włodzimierz Jarmundowicz i dr Paweł Tabakow spotkają się z jednym z naszych mistrzów reportażu Włodzimierzem Nowakiem, który zapyta ich o najważniejszych ludzi w życiu.
Akademia Opowieści to akcja, do której "Gazeta Wyborcza" zaprasza czytelników, widzów i internautów. Szukamy opowieści, które nas uwiodą, i zachęcamy was do ich spisania. Temat - najważniejszy człowiek w moim życiu.
By pomóc w pracy nad waszymi opowieściami, nasi najlepsi reporterzy wyruszyli w Polskę. Uczą pisać, ale sami też szukają opowieści. Do Wrocławia przyjedzie Włodzimierz Nowak, znakomity reporter, były szef "Dużego Formatu" oraz autor książek "Serce narodu koło przystanku" i "Niemiec. Wszystkie ucieczki Zygfryda".
Zaprosił do Akademii Opowieści wybitnych wrocławskich lekarzy: prof. Włodzimierza Jarmundowicza i dr. Pawła Tabakowa, neurochirurgów ze szpitala przy ul. Borowskiej, którzy postawili na nogi pacjenta z przeciętym rdzeniem kręgowym.
Ich rozmowa w ramach Akademii Opowieści odbędzie w piątek 3 lutego o godz. 17 w sali 2D im. Witolda Świdy w budynku Wydziału Prawa, Administracji i Ekonomii UWr, przy ul. Uniwersyteckiej 7-10, wstęp wolny.
Jednocześnie zachęcamy do wzięcia udziału w naszym konkursie i namawiamy do opisania najważniejszego dla was człowieka. Może to właśnie wasz bohater będzie tak interesujący, że pozna go cała Polska. I znajdzie swoje miejsce w historii.
Chcemy bohaterów pełnych życia, z krwi i kości. Takich, o jakich milczą podręczniki, a przecież dla was najważniejszych. Autorom opowieści, które będą podobały się nam najbardziej, zaoferujemy pomoc dziennikarzy "Dużego Formatu" w przygotowaniu tekstów do druku. Najlepsze opublikujemy.
Na wasze opowieści czekamy do 31 marca. Opowiadanie pod hasłem "Najważniejszy człowiek w moim życiu" nie może przekraczać 8 tys. znaków. Należy je wysłać za pośrednictwem formatki dostępnej na stronie . Zwycięzcom kapituła konkursu przyzna nagrody pieniężne, a ich opowieści zostaną opublikowane w "Dużym Formacie". Regulamin konkursu Akademia Opowieści
Wszystkie komentarze