Znaliśmy się z widzenia od przedszkola. Od początku intrygowało mnie w nim to samo imię

* O co chodzi w Akademii Opowieści?

* Wyślij zgłoszenie konkursowe

* Zapoznaj się z regulaminem konkursu

Jorge Luis Borges, opowiadanie „Borges i ja” ze zbioru „Twórca”, Czytelnik, Warszawa 1974, przeł. Zofia Chądzyńska, Krystyna Rodowska-Wiesiołowska, oraz fragmenty opowiadania „Alef” ze zbioru pod tym samym tytułem, Czytelnik, Warszawa 1972, przeł. Zofia Chądzyńska i Andrzej Sobol-Jurczykowski

To jemu, Borgesowi, to wszystko się zdarza. Ja spaceruję po Buenos Aires, zatrzymuję się machinalnie, aby spojrzeć na łuk zaguanu, na jakąś bramę; od Borgesa miewam wiadomości pocztą i widuję jego nazwisko wśród kandydatów na profesorów lub w słowniku biograficznym. Lubię klepsydry, mapy, osiemnastowieczną czcionkę, smak kawy i prozę Stevensona; on podziela te upodobania, ale w sposób próżny, zmieniający je w atrybuty aktora. Byłoby przesadą twierdzić, że nasze stosunki są wrogie. Ja żyję, jakoś sobie żyję, ażeby Borges mógł tworzyć swoją literaturę, i ta literatura jest moim usprawiedliwieniem. Nietrudno mi przyznać, że napisał kilka wartościowych stronic, ale te stronice nie mogą mnie zbawić, choćby dlatego, że to, co dobre, nie należy już do nikogo, nawet i nie do niego, lecz do języka i do tradycji. Jestem skazany na zgubę, skazany definitywnie, i tylko jakieś mgnienie ze mnie przetrwa w nim. Stopniowo odstępuję mu wszystko, jakkolwiek znam jego przewrotny zwyczaj fałszowania i wyolbrzymiania. Spinoza uważał, że wszystkie rzeczy chcą przetrwać w swoim jestestwie, kamień wiecznie chce być kamieniem, tygrys tygrysem. Ja muszę pozostać w Borgesie, nie w sobie (jeżeli jestem kimś), chociaż odnajduję się mniej w jego książkach niż w książkach wielu innych albo niż w pracowitym szczypaniu gitary. Przed laty usiłowałem uwolnić się od niego i przeszedłem od mitologii przedmieścia do zabaw z czasem i nieskończonością, ale te zabawy są teraz własnością Borgesa i będę musiał wymyślić sobie coś innego. I tak moje życie jest ucieczką i tracę wszystko, i wszystko odbiera mi zapomnienie – albo on.

Nie wiem, który z nas dwóch pisze tę stronicę.

Małe miasteczka są trudniejsze. To właściwie cień, nie historia, bardziej przeczuwana niż zbadana.

Znaliśmy się z widzenia od przedszkola. Od początku intrygowało mnie w nim to samo imię. Chyba z wzajemnością. Dziwne imię Włodzimierz zmuszało nas do wzajemnej uwagi, obserwacji, może nawet rywalizacji. Był wyższy, ale nie od razu.

Wtedy wszyscy biegaliśmy w rozwleczonych rajtuzach podciąganych po brodę. Miał duże oczy, trochę za dużą głowę i chudą szyję. Trzymał się osobno. Poszliśmy do innych szkół. Ja do szkoły chodziłem nad jeziorem, zimą przez lód, on aleją lipową. Nie strzelał z karbidu na wzgórzu za miastem jak inni chłopcy. Może tylko, jak ja, duży klucz nabijał siarką zdrapaną z zapałek i tłukł nim o mur. Ale to huk nieporównanie mniejszy. Tamtych chłopaków goniła milicja, bo budzili w nocy ludzi, którzy chcieli już spać spokojnie po wojnie. Chyba obaj byliśmy grzeczni. Graliśmy w moniaki, odbijając od ceglanych murów stare fenigi i aluminiowe marki z czasu kryzysu, które wyłaziły z ziemi w naszym miasteczku.

Poszedłem do liceum, on do jakiegoś technikum. Mijaliśmy się z zaciekawieniem. W kinie grali chyba od sześciu widzów. Stało się na ulicy i czekało, czy ktoś przyjdzie. O czym mogliśmy rozmawiać? Młode głowy popisywały się tym, co właśnie do nich wpadło.

O paradoksach Zenona z Elei. Że strzała jest w wielu bezruchach, a jednak leci.

O kwaśnych winogronach i słodkiej cytrynie.

O „Iluminacji” Zanussiego i „Sanatorium pod Klepsydrą” Hasa.

O „Stu latach samotności”.

O „Alefie”.

W miasteczku czytaliśmy wtedy literaturę iberoamerykańską. Modę na Márqueza, Cortázara, Borgesa przywiózł z dużego miasta nowy polonista. Zauroczył całe nasze Macondo, od pijaczków po sekretarzy partii. Żyliśmy drugim, iberoamerykańskim życiem, jakby przy Armii Czerwonej, naszej głównej ulicy, zamieszkał José Arcadio Buendia z rodziną.

Czasem szukaliśmy polonisty po barach, bo zapominał o kółku polonistycznym. Widziałem, jak przy długim stole w spelunce U Rocha czytał zasłuchanym pijakom Wojaczka i Milczewskiego-Bruno.

Znałem na pamięć całe fragmenty „Alefa”: „W dolnej części schodów po prawej stronie ujrzałem mieniącą się kulę, o blasku nie do zniesienia. Z początku wydała mi się wirująca, potem zrozumiałem, że było to złudzenie, wynikające z zawrotności obrazów, które się w niej zawierały. Średnica Alefa wynosiła nie więcej niż dwa, trzy centymetry, ale przestrzeń kosmiczna, którą ogarniał, była naturalnej wielkości. Każda rzecz (...) była nieskończonością rzeczy, bowiem było ją widać zupełnie jasno ze wszystkich punktów wszechświata. Widziałem zatłoczone morze, widziałem świt i zmierzch, widziałem tłumy zaludniające Amerykę, widziałem srebrzystą pajęczynę w środku czarnej piramidy (...), widziałem wszystkie zwierciadła planety, z których żadne jednak nie odbijało mojej postaci...”.

Widziałem, widziałem, widziałem, zawsze w czasie przeszłym. Wiedzieliśmy od naszego polonisty, że Borges wiele wie, ale już nic nie widzi. Genialny ślepiec z Buenos Aires zaglądający w siebie i czytane mu na głos książki. Wielki bibliotekarz prowadzony przez matkę.

Włodek też na pewno to czytał: „widziałem wypukłe równikowe pustynie i pojedyncze ziarnka ich piasku, wiedziałem w Inverness kobietę, której nigdy nie zapomnę, widziałem oszalałą fryzurę, widziałem wyniosłe ciało, widziałem raka piersi, widziałem kupkę pokruszonej ziemi na trotuarze, gdzie uprzednio rosło drzewo, widziałem (...) egzemplarz pierwszego angielskiego przekładu Pliniusza (...) i równocześnie widziałem każdą literę każdej strony (będąc dzieckiem zawsze zdumiewałem się, że litery zamkniętego tomu nie mieszają się i nie gubią w czasie nocy), widziałem noc równoczesną z dniem...”.

Po „Alefie” miałem obsesje równoczesności, bogactwa równoległych historii, zdarzeń i akcji. Równoczesność zdarzeń nie dawała mi spać. Kilka kilometrów nade mną przelatują ludzie. Każdy w innej sprawie, z inną historią. A o czym myśli kierowca autobusu nr 180, który przejeżdża pod moim domem? Jakie historie opowiadają jednocześnie jego pasażerowie, ta kobieta kasująca bilet, chłopak poprawiający ciągle włosy? W jakiej opowieści biorą udział, jakie światy niosą w głowach? Co jest teraz we wszystkich głowach całego świata?

Wyjechałem na studia. Przyjeżdżałem rzadko. Internetu nikt nawet nie przeczuwał, nie było Facebooka, komórek, było szaro. Czasem ktoś powiedział mi o Włodku.

Dużo czyta, samouk, próbuje medytować, czyta mistrzów Wschodu i Édouarda Schuré. Zadaje dziwne pytania.

Jego śmierć znam ze słyszenia. Powiedział mi ktoś z miasteczka, komu zależało, żebym wiedział.

On pracował już wtedy w sanepidzie, badał próbki naszego miasteczka; jeziora, jedzenia, wydzielin mieszkańców. Poszedł do pracy w nocy, zamknął okna, drzwi, położył się między probówkami i odkręcił gaz.

Nie wiem, dlaczego ta śmierć we mnie siedzi. Dlaczego od lat chcę o niej napisać. Jak to jest, że ktoś w kogoś wskakuje i żyje w nim latami. Staje się ważny. Przecież był mi obcy, twarz się zatarła. A może to historia alternatywna? Zrobił to za kogoś innego? Przecież wszyscy nie mogą wyjechać, ktoś musi zostać w miasteczku.

Ostatnio słyszałem inną historię z małego miasteczka. Ojciec jeździł na policję, żeby mu powiedzieli, na którym drzewie powiesił się syn. Zbywali go, ale ojciec ma swoje prawa, powiedzieli. Pojechał do tego lasu. Wrócił po paru godzinach jakiś spokojniejszy. Mówił o tym drzewie. Tam, gdzie sięgały ręce i buty syna, miało zdartą korę i wygładzony czerwony pień. Więc to nieprawda, co syn powiedział, trzaskając drzwiami, że ojciec mu życie zmarnował, że przez ojca nie chce żyć. Chciał. Umarł przez nieporozumienie, lekkomyślnie, uspokajał się ojciec.

Śmierć Włodzimierza nie była lekkomyślna, niestety. Zbyt długo i dokładnie zaklejał szpary w oknach i drzwiach laboratorium.

„(...) widziałem krążenie mojej ciemnej krwi, widziałem tryby miłości i transfigurację śmierci, widziałem Alefa ze wszystkich punktów, w Alefie widziałem ziemię i w ziemi z powrotem Alefa, i w Alefie ziemię, widziałem moją twarz i moje wnętrzności, widziałem twoją twarz i poczułem zawrót głowy, i płakałem, ponieważ oczy moje ujrzały ten przedmiot tajemny i pełen wszelkich możliwości, którego imię przywłaszczyli sobie ludzie, którego jednak nie widział żaden człowiek: niepojęty wszechświat”

Zauważyłem z przykrością, że Borges już mi nie smakuje jak wtedy.

Czym jest AKADEMIA OPOWIEŚCI?

„Najważniejszy człowiek w moim życiu” to temat Akademii Opowieści, do której zapraszamy naszych czytelników. Szukamy opowieści, które nas uwiodą. Planujemy pomoc redaktorów i reporterów „Dużego Formatu” w przygotowaniu tekstów do druku na naszych łamach. Może to właśnie wasz bohater będzie tak interesujący, że pozna go cała Polska. I znajdzie swoje miejsce w historii. Dajcie mu szansę, zasługuje na to.

By pomóc w pracy nad waszymi opowieściami, wyruszamy w Polskę, by uczyć pisania. Chcemy bohaterów pełnych życia, z krwi i kości. Takich, o jakich milczą podręczniki, a przecież dla was najważniejszych. Nasi dziennikarze Mariusz Szczygieł, Michał Nogaś i Włodzimierz Nowak zapraszają na warsztaty Akademii i poświęcą waszym opowieściom dużo więcej czasu niż akademicki kwadrans. Zaczynamy już 12 stycznia w Szczecinie.

Do Akademii będziemy powracać w „Dużym Formacie”, a szczegółów i aktualnych informacji na temat Akademii szukajcie w naszym serwisie: AKADEMIA OPOWIEŚCI
Prace będziemy przyjmować od 12 stycznia do 30 marca 2017 r.

Komentarze