* O co chodzi w Akademii Opowieści?
* Wyślij zgłoszenie konkursowe
"Najważniejszy człowiek w moim życiu"... Bardzo trudno z obfitego grona bliskich osób wyłuskać tylko jedną, którą można tak nazwać. W ciągu życia spotykamy wielu ludzi, którzy nas zmieniają, popychają do działania, powodują, że stajemy się lepsi.
Święta to dobry czas, by zatrzymać się na chwilę i o nich - oraz chwilach z nimi - pomyśleć. Wspomnieć tych, co odeszli, cieplej spojrzeć na tych, którzy nam towarzyszą, ale na co dzień zapominamy, ile dla nas znaczą.
Niech niżej zamieszczone opowieści Was do tego zachęcą. Zainspirują, by podzielić się swoimi historiami z innymi. Najciekawsze wydrukujemy, a waszego ważnego człowieka będą mogli poznać inni Czytelnicy. Zapraszamy do Akademii Opowieści .
Najważniejszy człowiek w moim życiu... Zacznę od tego, co najbardziej banalne, ale ważne i prawdziwe. Rodzice. Od dzieciństwa miałam z nimi świetny kontakt. Czułam się na miejscu, od zawsze bardzo kochana i akceptowana. Dali mi morze miłości, mieli zrozumienie i cierpliwość do moich pasji. Jako osoba urodzona w małym miasteczku bez teatru, w dzieciństwie i młodości syciłam się Teatrem Telewizji oraz Teatrem Młodego Widza. To była przestrzeń od początku dla mnie ważna. I właśnie wtedy, gdy miałam kilkanaście lat, zdarzyło się coś niezwykłego, dzięki mojej rodzinie. Co spowodowało, że teraz zajmuję się tym, czym się zajmuję. Czyli pisaniem dla dzieci.
Gdy jako nastolatka napisałam pierwszą sztukę w życiu - rodzina wspierała mnie niesamowicie. Moja siostra uznała, że powinnam wysłać tę sztukę na konkurs i taki też znalazła. Był to konkurs "Szukamy polskiego Szekspira". Cała rodzina pomagała w przedsięwzięciu. To był czas, gdy jeszcze nie było komputerów na wyciągnięcie ręki, od dziadka przytaszczyłyśmy więc starą maszynę do pisania. Maszyna została uroczyście postawiona na komodzie, na widoku obok spoczął mój brulion, i każdy, kto miał tylko wolną chwilkę od zajęć, siadał przy niej i z tego brulionu przepisywał choć kartkę. Do dziś mam w oczach ten obraz - gdy przy maszynie zmieniają się kolejne osoby i wklepują tekst, kawałek, po kawałku. A gdy sztuka dostała wyróżnienie, wszyscy byli ze mnie dumni. Zaczęłam jeździć na warsztaty teatralne, czasem na drugi koniec Polski, a mama jeździła ze mną, chcąc się mną zaopiekować i dodać mi otuchy. Niektórzy stukali się w czoło: po co sobie zawraca tym głowę, z tego w ogóle nie będzie pieniędzy. Ale mama nie odpuszczała.
Tak więc to, że jestem w miejscu, w którym jestem teraz, to zdecydowanie zasługa moich rodziców. Pozwolili mi być dzieckiem całe życie. I może dlatego właśnie dla dzieci jestem w stanie tworzyć. Bo chyba jakoś dzieci rozumiem, sama będąc ciągle kochanym dzieckiem.
Moja mama zawsze pierwsza czyta moje sztuki, jest moim pierwszym czytelnikiem. Drugim zaś jest Halinka Waszkiel, moja przyjaciółka [teatrolog, historyk teatru, wykładowca w Akademii Teatralnej, autorka publikacji o teatrze - red.]. Oczywiście ich recenzje są zupełnie inne. Halinka jest profesorem, zna się na teatrze. Moja mama nie ma wykształcenia teatralogicznego, ale za to ma niesamowite wyczucie.
Inną, niezwykle ważną osobą, która poczyniła zwrot w moim życiu i sprawiła, że jestem tu gdzie jestem, to Marek Waszkiel - mąż Halinki. Szczęśliwa jestem, że mogę ich oboje nazwać swoimi przyjaciółmi. Marek Waszkiel [historyk teatru lalek, były prorektor białostockiej Akademii Teatralnej, potem szef Białostockiego Teatru Lalek, następnie Teatru Animacji w Poznaniu, badacz teatru lalek i autor niezliczonej ilości publikacji na ten temat, twórca wielu międzynarodowych projektów propagujących teatr lalek w Polsce i na świecie - red.] jest nie tylko przyjacielem, ale i mecenasem.
Poznaliśmy się na festiwalu teatrów lalek w Opolu ponad 10 lat temu. Przyjechałam z Teatrem Animacji, który wystawił jako pierwszy jedną z moich sztuk "Baśń o rycerzu bez konia". Ten maleńki spektakl oparty na mojej sztuce, odniósł sukces. Zdobył wtedy cztery nagrody. Ja zaś dostałam nagrodę honorową. W jury zasiadał wtedy Marek Waszkiel. Ma niesamowitą umiejętność wyszukiwania, odkrywania młodych ludzi. I to na takim etapie, że inni może jeszcze czegoś w takim człowieku nie dostrzegają, a Marek już tak. Jakby widział więcej niż inni. I wtedy powiedział mi, że jest dyrektorem Białostockiego Teatru Lalek, i że może bym przyjechała? Zaproponował mi pracę, w Białymstoku, na stanowisku teatralnego dramaturga. Długo się wtedy zastanawiałam, miałam już poukładane życie w Poznaniu. Propozycja była otwarta, ja dumałam, dumałam i tak mijał rok. I właśnie wtedy, w Bieszczadach poznałam Krzysztofa [Bitdorfa, aktora BTL - red.], mojego partnera. Okazało się, że coś ciepłego dzieje się między nami, że przyjaźń zamienia się w coś większego. Krzysztof jest z Białegostoku, wiązał swoją przyszłość z Białostockim Teatrem Lalek.
I wtedy sobie tak pomyślałam: poznajemy się na drugim końcu Polski, ja się waham, już nie jedna, a dwie sprawy powodują, że Białystok ciągnie mnie coraz silniej. Jeżeli los daje mi taki sygnał, skoro wydarzają się takie rzeczy niemal w tym samym czasie, to musi być jednak znak. Postukałam się w głowę. Jak można być ślepym i głuchym na podpowiedzi? I przyjechałam do Białegostoku.
A wracając do Marka Waszkiela. To, że miał wpływ na to, że tu przyjechałam, że oboje jesteśmy zakochani w teatrze lalek, możemy dyskutować o nim całymi godzinami, to jedno. Ale on uczynił kolejny zwrot w moim życiu - sprawił, że dwa lata temu sama wyreżyserowałam pierwszy spektakl. To był szalony pomysł, bo przecież mógł się nie udać. W poznańskim Teatrze Animacji, którego Marek został później dyrektorem, zrealizowałam własną sztukę: "A niech to gęś kopnie". A potem doszło do tego, że sama w niej zagrałam! Marek wpadł bowiem na taki pomysł, kiedy aktorka złamała nogę i nie mogła występować. Dałam namówić. Tak więc jego propozycje często popychały mnie krok dalej.
On ma niesamowite wyczucie, jest wizjonerem, ma przeczucie, że coś wyjdzie, więc to robi... i wychodzi.
Gdy tak myślę jeszcze o osobach, które bardzo na mnie wpłynęły, sprawiły, że jestem... może lepsza? to od razu myślę o Petrze Nosalku [ceniony czeski reżyser współpracujący z wieloma polskimi teatrami lalkowymi, w BTL wyreżyserował m.in. "Bazyliszka" i "Przygody dobrego wojaka Szwejka", zmarł trzy lata temu - red.].
Ktokolwiek go znał, na pewno się ze mną zgodzi, że to chodzące dobro. Jak się go już poznało, to miało się uczucie, że to najlepszy człowiek na świecie, anioł w ludzkiej skórze. Robił ciepłe, mądre i dobre spektakle, bo taki właśnie był. Nie wierzył w ogóle w zło, nie widział go. Nawet jak ktoś go skrzywdził, to zwykle tłumaczył, na zasadzie: "na pewno coś mu się stało". Petr najwięcej reżyserował w Opolu, bo z tym miejscem był związany. I właśnie w Opolu po premierze zwykle mieliśmy taki zwyczaj, że musieliśmy koniecznie umówić się w kawiarni. Premiera była w sobotę, a my w niedzielę tradycyjnie szliśmy do "Maski" na rynku. Siadaliśmy około południa i siedzieliśmy do późnego wieczora. I tak siedzieliśmy, rozmawialiśmy o wszystkim, o teatrze, bajce, życiu. Po takim spotkaniu Petr patrzył na mnie i mówił: "Marticzko (zawsze tak do mnie mówił). Tyżeś dała mi dziś tyle dobrej energii!". A ja właśnie w tej samej chwili dokładnie to chciałam mu powiedzieć. I zawsze mnie ubiegał. Człowiek od razu zamieniał się w radosną kulkę.
Kiedy zmarł, był to wielki cios. Długo potem sama siebie nazywałam osieroconym dramatopisarzem.
Mama i tata, żona i dzieci, dalsza rodzina, wspólnik, sąsiad, listonosz, inkasent, dzielnicowy i ten zawsze cierpliwie słuchający (albo głuchy) barman. Tak, wszyscy oni ważni i każdemu należałoby się oddzielne opowiadanie. Może zresztą przyjdzie na to czas. Tymczasem z obfitego grona osób, którym zawdzięczam tak wiele, zmuszony jestem wybrać kogoś i pięknie go na święta przedstawić. Postawiłem na opowiastkę mniej oczywistą, za to, myślę, całkiem ciekawą.
Bohater mojej historii jest bohaterem zbiorowym. A ta zaczęła się ponad dziesięć lat temu. Zajmowałem się wtedy zawodowo "nicnierobieniem" i byłem w tym dosyć konsekwentny. Czułem wręcz, że gdybym urodził się wcześniej, mógłbym być doskonałym pierwowzorem jednego z wierszy Jana Brzechwy. Łatwo się domyślić, którego...
W tym samym czasie moi znajomi z białostockiej polonistyki zastanawiali się, jak spożytkować potężną nadwyżkę energii. Czy zadziałała tu siła przyciągania dwóch odmiennych stanów? Nie wiem. Grunt, że zaproszony do udziału w spotkaniu nie odmówiłem, stawiłem się w umówionym miejscu, w dodatku o czasie, i tym sposobem, było nie było, stałem się uczestnikiem zebrania założycielskiego oraz członkiem Stowarzyszenia Fabryka Bestsellerów.
Być może nie brzmi to jak przygoda w stylu Jamesa Bonda, ale było to dla mnie doświadczenie bardzo ważne. Śmiem twierdzić, że wszystkie moje późniejsze działania na niwie społeczno-kulturalnej miały swój początek w tym prozaicznym zdarzeniu. Dzisiaj myślę, że było ono dla mnie tak istotne, ponieważ ktoś dał mi do zrozumienia, że jestem potrzebny i "że się nadaję", mimo mojego ówczesnego zdania odrębnego. Gdyby mi ktoś wtedy powiedział, że będziemy razem organizować świetne festiwale literackie, zapraszać na spotkania najważniejszych polskich pisarzy, czynnie uczestniczyć w kreowaniu życia literackiego w mieście oraz że w tak zwanym międzyczasie w zasobach osobowych Fabryki Bestsellerów pojawi się dziesięcioro nieco młodszych, za to kluczowych czytelników, tj. nasze dzieci, raczej wątpiłbym w wiarygodność takich proroctw.
Po drodze bywało i śmieszno, i straszno. Nasz wielki entuzjazm mieszał się malowniczo z brakiem doświadczenia, do czasu, oczywiście. Pełni determinacji szukaliśmy miejsc, w których nasze inicjatywy wybrzmią jak najlepiej. A kiedy udawało się coś zorganizować, to, sami wiecie jak to jest, na przemian szaleliśmy z radości i pękali z dumy.
Niemało wrażeń dostarczali nam goście naszych festiwali. Zdarzali się i gburowaci, ale olbrzymia większość to wspaniali pisarze, a zarazem wspaniali ludzie. Niejeden raz od tych spotkań na drugi dzień pękała głowa. Zdarzały się i sytuacje nieprzewidziane. Pamiętam wytrawnego podróżnika, który nie dotarł na spotkanie autorskie, bo... zbłądził w labiryntach warszawskiego dworca, głupio wsiadł "do pociągu byle jakiego" i wylądował w Lublinie. Albo innego autora, który wręcz wyspecjalizował się w niedocieraniu na nasz festiwal. W końcu dotarł, choć spóźnił się, bagatela, trzy dni.
Pamiętam satysfakcję z faktu, że goście naszego festiwalu tuż przed przyjazdem do Białegostoku zostawali laureatami ważnych nagród literackich, co utwierdzało nas w przekonaniu, że jednak mamy nosa (i odrobinę szczęścia).
Warto dodać, że nasze działania to nie tylko medialne wydarzenia, ale także, a może przede wszystkim żmudna robota. Ucieranie pomysłów, burzliwe dyskusje, walka o dotacje i ich rozliczenie: po pracy, najczęściej nocami, kiedy dzieci śpią, a i my wolelibyśmy się już położyć. W naszym gronie są lub byli doktorzy i dyrektorzy, dziennikarze i szynkarze, matki i ojcowie, psycholog, a nawet chórzysta. Wszystkich zawodów i funkcji nie sposób zresztą wymienić.
Nie dałem się namówić na podawanie tutaj nazwisk z jednej prostej przyczyny. Nie chciałbym pominąć nikogo, kto chociażby otarł się o Fabrykę Bestsellerów, a było nas przez ten czas, Kochani Fabrykanci, w sumie ładnych kilkadziesiąt osób. Wszyscy "ciekawscy" mogą nas spotkać co roku na Festiwalu Literackim Zebrane, który jest naszym oczkiem w głowie oraz na różnych wydarzeniach poświęconych książkom. W osiedlowej piekarni zresztą też.
Jak to w życiu bywa, czasem się pokłócimy, a często mamy różne zdania. Mimo to wciąż trwa nasza przygoda rozpoczęta już prawie "dawno, dawno temu" w niewielkim gronie znajomych, którym zachciało się chcieć. We mnie zaś tkwi głęboko wdzięczność wobec tych wszystkich osób, z którymi łączy mnie fascynacja literaturą i dziesięć ważnych, ciekawych lat.
twórczyni zespołu Czeremszyna - podlaskiej folkowej marki eksportowej, współtwórczyni festiwalu "Z wiejskiego podwórza" od prawie dwóch dekad ściągającego do Czeremchy fantastyczne zespoły z kraju i zagranicy
Rodzice. Gdyby nie oni, niewykluczone, że w ogóle nikt nie zobaczyłby mnie na scenie z akordeonem. Może też więc nie grałabym w Czeremszynie i zespołu też by nie było? Miałam siedem lat, kiedy rodzice zapisali mnie na zajęcia do ogniska muzycznego, jakie hajnowska filia utworzyła właśnie w Czeremsze. Spodobał mi się akordeon. Rodzice podeszli do tematu poważnie, zainwestowali w profesjonalny sprzęt - dostałam prawdziwego 32-basowego weltmeistera. Wspierali mnie, ale do niczego nie zmuszali.
Ale akordeon nie towarzyszył mi cały czas. Po kilku latach odechciało mi się grać. W szkole średniej w Hajnówce w ogóle nie grałam. Akordeon na kilka lat poszedł w odstawkę. Ważniejsze były: punk, w którym na początku lat 80. wsiąkłam w Hajnówce, jeżdżenie do Jarocina, imprezy literackie.
I tu myślę o kolejnym zwrocie w moim życiu i spotkaniu odpowiednich ludzi w odpowiednim czasie. To np. że jestem wegetarianką już 24 lata, to kwestia właśnie wyjazdów do Jarocina. Zainteresował mnie ruch Straight Edge, który nie wyrzekał się charakterystycznego dla punka postawy buntu, ale jednocześnie skupiał ludzi, którzy odrzucali punkowy nihilizm, odstawili używki, nie jedli mięsa, nie palili papierosów. Poznałam grupę bardzo fajnych ludzi z Suwałk. Dużo dało mi to spotkanie. Wtedy sama paliłam papierosy. Ale błyskawicznie rzuciłam. W jednej chwili, w pociągu. Przestałam też pić kawę i alkohol. Wsiąkłam w wegetarianizm. Ale też w pewnym sensie dalej jestem trochę anarchiczna. Anarchistka z akordeonem.
Tak w ogóle jednak to folk jest całkiem blisko punka. Ten sam bit, ta sama prostota muzyki. W folku może nie ma kontestacji, ale jest proste życie. Jak w punku. Punk w założeniu był buntem. I w pewnym sensie to, co robimy teraz, też ma w sobie odrobinę buntu. Z Mirkiem [Samosiukiem, mężem Barbary, członkiem Czeremszyny - red.] staramy się tworzyć nową jakość, wychodzić przed szereg. Mirek jest ogromnie ważnym człowiekiem w moim życiu. To motor napędowy tego, co robimy. Jak mam chwile zwątpienia, to on właśnie jest tą osobą, która mówi, że damy radę, i że nie ma rzeczy niemożliwych. To przecież razem z Mirkiem wymyśliliśmy festiwal. Jadąc pociągiem z Hajnówki do Czeremchy.
Ale nim to wszystko się zaczęło, był czas bez folku. Nawet nie myślałam, że to się tak wszystko potoczy. Próbowałam różnych rzeczy. Dwa lata studiowałam pedagogikę specjalną. Zdawałam do Akademii Muzycznej. Nie dostałam się. Postanowiłam więc studiować zaocznie wychowanie muzyczne w Lublinie. Ale też cały czas się dokształcałam - kurs organisty, kurs kapelmistrza orkiestr dętych.
I znów na mojej drodze stanęli ludzie, którzy mieli wpływ na moje dalsze myślenie. To środowisko skupione wokół zespołu Orkiestra św. Mikołaja, wokół Mikołajek Folkowych. Zobaczyłam, jak ludzie Orkiestry funkcjonują. Jak zbierają ludowe piosenki, jeżdżą w Bieszczady, jak śpiewają ukraiński folk. I uświadomiłam sobie, że przecież ja też to mam, u siebie, na wyciągnięcie ręki. Pracowałam już wtedy w domu kultury w Czeremsze, akompaniowałam na akordeonie starszym paniom z zespołu. Ale to był zespół folklorystyczny. Wyjeżdżając do Lublina, nie wiedziałam, że właśnie tam zmieni się moje myślenie, że folk do mnie przemówi. I tak postanowiłam założyć Czeremszynę.
Nie mogę nie wspomnieć o jeszcze bardzo ważnej dla mnie postaci, którą dane było mi spotkać.
Jacek Kuroń.
Człowiek niezwykłej przyzwoitości. Z tego samego roku, co mój tato, który zmarł przedwcześnie, kiedy byłam w klasie maturalnej. Uwielbiałam z Jackiem rozmawiać. Zawsze fascynowało mnie to, jak podchodził do drugiego człowieka: ze zrozumieniem, z empatią. Przez jego mieszkanie przewijali się rozmaici żule. Prosili: "Panie Jacku, pan da na chleb". Wiedzieli, że zawsze da. I dawał.
Miał w sobie nieskończone pokłady zrozumienia dla drugiego człowieka. Ale był też bezkompromisowy. Miał swoje cele, był uparty.
Sam siebie nazwał korespondencyjnym członkiem Czeremszyny. Cały czas słuchał naszych piosenek, nawet już jak był ciężko chory, i jeździł na dializy.
Poznaliśmy się w 1998 roku. To był dzień, w którym z wielkim poślizgiem broniłam pracy magisterskiej. Postawiłam promotora pod ścianą: "Panie profesorze, mam ważny koncert, nie mogę być dziesiąta na liście, muszę być pierwsza!". Profesor kręcił głową, mówił, że zawsze jestem w pędzie, że ciągle mi się spieszy. Ale weszłam pierwsza. Po obronie od razu popędziłam z powrotem - mieliśmy zagrać koncert w Supraślu specjalnie dla uczestników wyjazdowego posiedzenia komisji sejmowej do spraw mniejszości.
Przewodniczył Kuroń. Zagraliśmy. A Jacek przesiedział z nami cały koncert. Wszedł na scenę, śpiewał z nami, rozmawiał. Po koncercie przychodzili po niego: "Panie Jacku, prosimy z nami". A on machał ręką i cały czas z nami rozmawiał. Bardzo nas tym ujął, zaprosił na swoje 65. urodziny. Potem już często zapraszał nas do domu. Przyjeżdżał też do nas. Ta przyjaźń przetrwała do trzeciego pokolenia, przyjeżdżał do nas jego syn Maciej, teraz przyjeżdża syn Macieja - Jasiek.
W dniu śmierci Jacka mieliśmy w Czeremsze nasz festiwal. Poproszono nas, byśmy zagrali na jego pogrzebie A my niestety nie mogliśmy, musieliśmy być tu, jako organizatorzy na miejscu. Bardzo nam bardzo ciężko.
Pamiętam, że gdy graliśmy w Centralnym Domu Kultury w Warszawie, jego twórcy, Jarkowi Gule, powiedzieliśmy, że musimy podskoczyć na Powązki, postawić znicz na grobie Jacka. A Jarek rzekł: "Postawcie i ode mnie". I opowiedział, jak to kiedyś zespół punkowy miał zagrać koncert w Berlinie, ale nie miał za co tam dojechać. Ktoś mu podpowiedział, by zwrócić się do Jacka. Tak zrobili. I Jacek uruchomił łańcuch pomocy.
Jacek nie dyskwalifikował, nie dzielił, zawsze mediował, nawet w trudnych sytuacjach. Spotykał się z największymi, na obiedzie był u niego nawet Dalajlama. A jednak Jacek zawsze był sobą i pozostał sobą do śmierci. Niezależnie od tego, jak daleko zaszedł. Zawsze dotrzymywał słowa, i to było bezwzględne. Zawsze można było na niego liczyć.
Myślę o nim w kontekście dzisiejszych czasów. Chyba by zwariował. Nie mógłby patrzeć na to, co się teraz dzieje.
Może spotkanie Jacka nie było punktem zwrotnym w naszym życiu, ale było niezwykle ubogacające. To osoba, z której nadal można czerpać inspiracje, jak żyć. Człowiek szczególnej przyzwoitości. Ważny, szczególnie w czasach takiej interesowności, jak dziś.
Autorom opowieści, które będą podobały się nam najbardziej - zaoferujemy pomoc dziennikarzy "Dużego Formatu" w przygotowaniu tekstów do druku. Najlepsze opublikujemy.
W nowym roku nasi mistrzowie Mariusz Szczygieł, Michał Nogaś i Włodzimierz Nowak zapraszają na warsztaty Akademii do 12 miast w Polsce. Będziemy uczyć, jak dobrze opisać Waszego bohatera.
Do Akademii będziemy powracać w "Dużym Formacie", a szczegóły znaleźć można w naszym serwisie Akademia Opowieści.
Termin nadsyłania prac: od 12 stycznia do 31 marca 2017 roku
Wszystkie komentarze