AKADEMIA OPOWIEŚCI. Pod koniec lat osiemdziesiątych miałam osiem lat i często jeździłam z rodzicami nocnym tramwajem do wujka Wieśka "na wiśniówkę".

* O co chodzi w Akademii Opowieści?

* Wyślij zgłoszenie konkursowe

* Zapoznaj się z regulaminem

Akademia Opowieści
Akademia Opowieści Akademia Opowieści

To była długa trasa: z bloku pod telewizją wprost pod budynki "wrocławskiego Manhattanu". Mijało się ciemny Ostrów Tumski, a potem tramwaj kulał się ciężko po moście Grunwaldzkim i przekraczaliśmy Odrę, na której zimą wolno przesuwały się grube kry. Bo przecież najbardziej lubiłam te wycieczki w okresie świąt Bożego Narodzenia. Każde miasto w śniegu wydaje się trochę nierzeczywiste, no i można było liczyć choinki: wrocławianie odpalali je w oknach mieszkań.

Plac Grunwaldzki. Prosto z tramwaju wchodziliśmy w przeciągi na betonowych parkingach. Pod blokami świeciły lokale usługowe, w których matka kupowała mi łatki na dziury w rajtuzach. Do mieszkania wujka jechało się windą na dziewiąte piętro. Często śniło mi się, że winda przebija sufit i unosi mnie, matkę i ojca do ciepłych krajów, gdzie żyją krokodyle. Zwykle jechaliśmy sami, ale zdarzało się, że na jakimś piętrze wsiadał ktoś obcy. Wtedy schylałam głowę i patrzyłam na buty: mokasyny, sandałki, kalosze. Lubiłam, kiedy jeździł z nami pies Boy, ogromny wilczur z mokrym nosem naoliwionym jak dezodorant w kulce. Kiedy go głaskałam, kulka jeździła w górę i w dół po wnętrzu mojej dłoni.

W korytarzu Wieśkowego mieszkania wisiał plakat z wydekoltowaną czeską piosenkarką. Między jej piersiami pobłyskiwał na sznurku kluczyk. Wyglądał jak prawdziwy. Zawsze stawałam pod tym plakatem i gapiłam się na zdjęcie. Pewnego dnia ojciec uniósł mnie do góry i pozwolił dotknąć klucza. BYŁ prawdziwy. Wisiał na grubej nici, która przechodziła przez niewidoczne dziurki w plakacie.

W mieszkaniu wujka Wieśka było więcej ekscytujących przedmiotów. W sypialni miał dwie mandoliny z ciemnego drewna. Lubiłam brać je do rąk. Były wydrążone, lekkie. Kiedy rodzice pili wiśniówkę - zamykałam się w sypialni wujka. Często dostawałam do zabawy peruwiańskie grzechotki. Zamknięte w nich ziarno przesypywało się albo przylegało w jedynym miejscu do cienkiego drewna.

Czasem rodzice nalewali mi trochę likieru wiśniowego do małej literatki. Wyjadałam go palcem i gapiłam się z ósmego piętra na miasto. Pod koniec lat osiemdziesiątych miasta były o wiele ciemniejsze niż teraz.

Wujek pracował w "Wieczorze Wrocławia" i był podróżnikiem. Z prostymi, słomianymi włosami wyglądał jak Włóczykij z "Muminków". Pochylał się nad stołem i opowiadał historie o ciepłych krajach, krokodylach i kaktusach. Kiedy miał dobry humor, odstawiał prawdziwy teatr: wytrzeszczał oczy, machał rękami, kroczył po pokoju, naśladując Bóg wie kogo: dzikie zwierzęta, wyspiarzy, straż przybrzeżną. Raz, kiedy wypił więcej niż zwykle, solidnie rąbnął głową w żyrandol. Do dzisiaj pamiętam rozhuśtane światło.

Wiesiek był przyjacielem rodziny i czasem jeździł z nami na wakacje. Za każdym razem, kiedy wybierał jedynkę w hotelu, wzdychał ciężko i skarżył się na los starego kawalera. W towarzystwie uchodził za dobrą partię i w Klubie Dziennikarza często przysiadały się do niego różne panie. Jedli wspólnie mięsną piramidę albo nóżki w galarecie, a potem ona okazywała się nie dość dobra: zbyt nieśmiała, albo odwrotnie - bezwstydna, nudna albo zbyt gadatliwa. Gruba albo znowu za chuda. Pamiętałam, że o jednej z nich powiedział, że miała "niewrażliwą twarz". Wyobraziłam sobie tę twarz jako afrykańską maskę wujka. A jednak pewnego dnia Wiesiek na jakiś czas zapadł się pod ziemię, po prostu nie było go i kiedy go nie było, był podobno szczęśliwy.

Wieczorami chodziłam z mamą do stacji krwiodawstwa na nocne dyżury. Preparaty na szkłach, gumowe pipety, lignina - świat laboratorium był całkiem ciekawy dla takiej dziewczynki jak ja. Kanapki z kiełbasą pachniały antyseptycznie jak cały szpital i mama. W rogu pokoju, w którym zbierały się laborantki, stał fikus. Mama przecierała mokrą szmatką jego liście. "Do kwiatów trzeba mówić, córeczko". A potem przykładała ostrożnie policzek do liści - i słuchała. Pewnego dnia obok fikusa pojawiła się choinka, za oknami cicho tętnił śnieg, a ja dostałam białą, puchatą czapkę z pomponem. I wtedy zadzwonił wujek Wiesiek, zapraszając nas na przedświąteczną kolację. Chciał pokazać wszystkim swoje nowe szczęście.

Nowe, świeże jak śnieg szczęście wujka miało na imię Magda. Magda była doktorantką na polonistyce - z rozbrajającym uśmiechem, włosami rudymi jak Pipi Langstrumpf i piersiami wesoło podrygującymi pod białą bluzką. Z miejsca ją pokochałam. Tego dnia plac Grunwaldzki był obły, przysypany przez śnieg. Ślady ptaków wyglądały jak zbiory krzyżyków. Mama pachniała perfumami Opium. Ojciec niósł wódkę i kwiaty. Otworzył nam uśmiechnięty wujek i weszliśmy prosto w atmosferę wieczornego święta. Szminki miały zapach mydła i pudru, usta - likieru wiśniowego, a czasem cebulki, śledzi. Szelest biżuterii, dźwięki muzyki z adaptera, wybuchy śmiechu.

Podeszłam do małego akwarium. Pojawiło się u wujka wraz z Magdą. Zobaczyłam tylko glonojada z okrągłym jak oponka pyszczkiem przyssanym do szyby. Narzeczona Wiesia kucnęła i pokazała mi pocztówkę, na której była piaszczysta ścieżka prowadząca wśród kaktusów. "A gdzie są krokodyle"? - zapytałam. Ruda uśmiechnęła się: "Krokodyle siedzą w kaktusach, bo tam zgromadziła się cała woda pustyni. Siedzą i piją herbatę". Wyobraziłam sobie, że to Magda jest moją matką. Nie kobieta z czarnymi, kręconymi włosami, silna i twarda jak woda, pachnąca szpitalem, pewna siebie i onieśmielająca. Natomiast moim ojcem powinien zostać pan doktor - zdecydowałam, bo uważałam, że siwy okulista, który mnie ostatnio badał, jest bardzo przystojny.

Wkrótce trochę podrosłam i rzadziej widywałam się z wujkiem. Magda urodziła trzech synów i miała mniej czasu na akwaria i podróże. Ale któregoś dnia przyszła na imieniny ojca. Mieszkanie pachniało pasztecikami z kapustą, ubrałam odświętną sukienkę. Magda była równie ruda, równie uśmiechnięta co wcześniej. I znów kucnęła przy mnie, chociaż czułam się przecież zupełnie wysoka. Trzymała w ręce torebkę z krokodylej skóry. Wyjęła z niej książkę z wierszami. Do dzisiaj znam je wszystkie na pamięć. I chyba trochę dzięki tym wierszom zaczęłam pisać.

NAJWAŻNIEJSZY CZŁOWIEK W MOIM ŻYCIU

Autorom opowieści, które będą podobały się nam najbardziej - zaoferujemy pomoc dziennikarzy "Dużego Formatu" w przygotowaniu tekstów do druku. Najlepsze opublikujemy.

W nowym roku nasi mistrzowie Mariusz Szczygieł, Michał Nogaś i Włodzimierz Nowak zapraszają na warsztaty Akademii do 12 miast w Polsce. Będziemy uczyć, jak dobrze opisać Waszego bohatera.

Do Akademii będziemy powracać w "Dużym Formacie", a szczegóły znaleźć można w naszym serwisie Akademia Opowieści.

Na Wasze prace czekamy od 12 stycznia do 31 marca

Komentarze