AKADEMIA OPOWIEŚCI. - Dzięki niej wiem, że mogę być, kim chcę. Nauczył mnie, że w życiu najważniejsze jest życie. Nauczyła mnie robić jajecznicę po chłopsku - o najważniejszych ludziach w swoim życiu opowiadają nam kardiochirurg Michał Wojtalik, Maria Królska, prowadząca legendarną profesorską stołówkę w Poznaniu i Sylwia Wodzińska, współtwórczyni inicjatywy młodych dziewczyn Mamy Głos.

* O co chodzi w Akademii Opowieści?

* Wyślij zgłoszenie konkursowe

* Zapoznaj się z regulaminem

Akademia Opowieści
Akademia Opowieści  Akademia Opowieści

Jedź, gdzie tylko chcesz - opowiada Sylwia Wodzińska

Współtwórczyni inicjatywy Mamy Głos, upominającej się o prawa nastolatek, współautorka interaktywnej książki o kulturze żydowskiej "O Żydach i Żydówkach".

Trudno nawet powiedzieć: blondynka. Blondyneczka raczej. Drobna, szczupła, wygląda na 15 lat mniej niż ma. Ma ładne duże usta i - odkąd pamiętam - zmarszczki mimiczne wyrażające trudną do nazwania emocję. Jestem zbudowana z wielu wpływów i inspiracji. Ale najważniejszą osobą jest Justyna, moja mama.

Babcia mówi, że z mamą nigdy nie było łatwo. W szkole nosiła się jak rajski ptak, mimo zakazów. Miała 18 lat, gdy wymyśliła, że pojedzie motorem na szaloną eskapadę do Niemiec. 19 lat, kiedy mnie urodziła. Ze związku z moim ojcem nic nie wyszło, postanowiła wychować mnie sama.

Jest fajterką, zawsze dopnie swego. Nauczyła się niemieckiego, sama, z telewizji, z rozmów z ludźmi. Znalazła w Niemczech pracę, dbała, by niczego mi nie brakowało. Wróciła do Polski przed urodzeniem mojej siostry, dziewięć lat młodszej. Została pełnoetatową mamą.

Ma dar: wyciąga z ludzi, co potrafią najlepiej i mobilizuje do działania. Byłam harcerką, organizowałam galę talentów. 50 osób, harcerek i harcerzy, grało na gitarze, śpiewało, mówiło wiersze, prezentowało skecze i sztuczki magiczne. Przyszła moja mama i rozdysponowała: pani będzie robiła zdjęcia, pan porozlewa oranżadę. Mama potrafi stworzyć taką atmosferę, że każdy czuje się zaangażowany. W święta w naszym domu wszyscy są zajęci. Wszyscy lepią uszka, wszyscy stroją dom, wszyscy grają w kalambury, żeby dostać prezent.

Dzięki niej wiem, że mogę być, kim chcę. Miałam siedem lat, kiedy wymyśliłam, że przebiorę się na bal za Coca-Colę. Zrobiła mi przebranie ze stroju Mikołaja. Innych dorosłych to bawiło. A moja mama nie widziała w tym stroju nic dziwnego.

Nie uczyła mnie, że mam pięknie wyglądać. Byłam skejterką, jeździłam na rolkach, słuchałam hip-hopu i nosiłam się jak chłopak. Mama nigdy nie powiedziała: ubierz się, jak dziewczynka. Słuchałam też death metalu. Nie powiedziała: to nie dla dzieci.

Nie uczyła mnie hierarchii. Zawsze byłam bardzo przykładna. Bała się, że nie wynika to z mojej woli, a ze strachu przed konsekwencjami. Mówiła: - Hej, nie musisz przecież codziennie chodzić do szkoły.

Wspierała wszystkie moje pasje i zainteresowania. Posyłała na basen, na grę na gitarze, lekcje języków, balet. Na hip-hop poszłyśmy razem, bo wstydziłam się sama dołączyć do grupy tanecznej. Chodziłam na kółko ceramiczne i na chór. Chór cały czas fałszował, kiedy odeszłam - przestał.

Katechetki - bliźniaczki prowadziły w szkole kółko teatralne. Tylko dla chodzących na religię. Mama interweniowała. Okazało się jednak, że tremują mnie publiczne wystąpienia. I tego też się nie wstydzę. Bo mogę być, jaka jestem.

Mama ma misję zmieniania świata. Nie pozwala na siebie krzyczeć. Raz tak zbeształa policjanta za brak kultury, że zapomniał wypisać mandat. Gdy ktoś zwraca się nieuprzejmie do innej osoby, potrafi mu zwrócić uwagę. Z dużą dyplomacją, ale skutecznie. W szkole mieliśmy raz nauczyciela, który słynął z niefortunnych żartów, odzywał się do dziewcząt w sposób nieakceptowalny. Mama zgłosiła sprawę dyrekcji.

Zaczynałam wiele kierunków, nie wszystkie kończyłam. Romanistyka, kulturoznawstwo, językoznawstwo... Wymyśliłam, że pojadę na wymianę na Litwę i nauczę się litewskiego. Sama zjechałam Bałkany. Miesiąc spędziłam w Indonezji. Po studiach rok mieszkałam w Portugalii. Zafascynowałam się Izraelem. Latałam tam co dwa miesiące. Skąd pieniądze? Uczyłam angielskiego, udzielałam korków, pracowałam nawet jako kangur rozdając ulotki. Szybko zaczęłam dostawać stypendia. Mama mówi, że jeśli będę robiła to, co lubię, to gdzieś dojdę.

Jestem z niej dumna. Mając prawie 50 lat, zdecydowała się pójść na studia. Wybrała kierunek, po którym będzie wyciągać z ludzi to, co najlepsze. Zostanie coachem.

A ja niedawno zaręczyłam się z nowojorczykiem. A potem dostałam stypendium w Rio de Janeiro, w szkole biznesu społecznie zaangażowanego. Takie biznesy radzą sobie coraz lepiej: poznańska kawiarnia Dobra, warszawska Kuchnia Konfliktu. Co robić? Zostać? Jechać? Dokąd? Mama mówi: - Jedź. Gdzie tylko chcesz.

Czy chciałabym, by bardziej mną pokierowała? Dała mi wielki komfort nigdy nie mówiąc, że coś muszę. Wielu moich znajomych jest tak zmęczonych szukaniem pracy, że sami już nie wiedzą, czego chcą. Ja wybrałam ścieżkę mniej pewną. A jeśli coś mi się nie uda? Fajnie jest się nie bać.

Skoczyłem w dal - opowiada Michał Wojtalik

Kardiochirurg, współpracował z prof. Zbigniewem Religą w Zabrzu, od 20 lat kieruje kardiochirurgią dziecięcą w uniwersyteckim szpitalu im. Karola Jonschera w Poznaniu. Siedzimy w pokoju na poddaszu szpitala, z portretu na ścianie uśmiecha się do mnie Religa.

Mówiliśmy na niego pieszczotliwie "tatuś". Rzadziej: "panie profesorze". W latach 80. młodzi kardiochirurdzy musieli odczekać swoje w kolejce - czasem dziesięć, piętnaście lat - zanim szef pozwolił im stanąć samodzielnie przy stole operacyjnym. Kiedy przyjechałem do Zabrza, myślałem więc, że zacznę od prostych zabiegów. Zaprowadził mnie na oddział, gdzie leżały noworodki. - Jak im nie pomożesz, to one umrą - powiedział. Zostałem szefem dziecięcej kardiochirurgii. Czułem, jak dyskretnie mnie obserwuje. Zaufał mi dopiero, kiedy wykonałem trudny zabieg - okienka aortalnego u noworodka. Na zebraniu pogratulował mi przy wszystkich: - No Michał, strasznie się cieszę, że tu jesteś z nami!

Kiedyś pojechaliśmy razem z misją medyczną do Gruzji. Zorganizowali dla nas na koniec jakiś raut. Ludzie się świetnie bawili, ale Religa zauważył, że kilka metrów dalej, w polu, umiera skatowany pies. Ktoś go na tym polu porzucił. Mam taki obraz w pamięci: jak wychodzi ze spotkania, idzie na to pole i niesie temu psu miskę wody. Próbuje go jakoś ratować, a kiedy ten pies umiera, płacze. Wielokrotnie potem wracał do tej historii, pytał mnie: - Michał, pamiętasz tego psa z Gruzji?

Sam miał psa - jamnika Bambę, i jak mu ten jamnik kiedyś wsiąkł, to szukał go w lesie cały UOP, bo Zbigniew Religa był już wtedy ministrem zdrowia.

Lubił ryzyko, nie bał się wyzwań: uważał, że im bardziej szalony pomysł, tym lepszy. To dzięki niemu zacząłem robić pionierskie zabiegi. Zrobiłem skok w dal w dziecięcej kardiochirurgii. Nauczyłem się też, jak walczyć. W filmie "Bogowie" widać, jak szuka pieniędzy na budowę śląskiej kardiochirurgii, jak chodzi po ludziach, prosi, negocjuje. Teraz ja robię to samo w Stowarzyszeniu "Nasze Serce". Chodzę i proszę o pieniądze na rozbudowę kliniki i nie wstydzę się tego żebrania.

Mój wyjazd do Zabrza był świetną decyzją zawodową, natomiast zakończył się porażką w życiu osobistym. Miałem żonę, dzieci, dom. Musieliśmy zmienić całe nasze życie. Kiedy wyjeżdżaliśmy na Śląsk, mój pierworodny syn, Tomek, skonstatował z goryczą: - Oto dla kariery jednego człowieka trzeba poświęcić życie trzech innych osób. W tym tego małego dziecka - i wskazał na swojego młodszego brata. Zabrze przypłaciłem rozwodem.

Religa jest chyba najważniejszym człowiekiem w moim życiu. Mówię "chyba", bo na każdym etapie życia pojawiał się przecież ktoś bardzo ważny. Trudno wskazać jedną osobę, żeby kogoś nie urazić. Tym bardziej, że życie jest wielowarstwowe, składa się z pracy, szkoły, studiów, hobby, miłości.

Bardzo wiele z pewnością zawdzięczam ojcu. Nauczył mnie szacunku do pracy. Był chirurgiem. Lekarze nie zarabiali kiedyś wiele, więc robiliśmy razem meble do domu: łóżka, krzesła, stoły, raz nawet zrobiliśmy kredens. Z dwójką rodzeństwo pełniliśmy w domu dyżury: trzeba było zrobić zakupy, wypastować podłogi, pozmywać naczynia. Wyczynowo uprawiałem żeglarstwo, miałem dziewczynę, ale jak ojciec prosił, to nie było gadania: dziewczyna i łódki musiały poczekać. Teraz z perspektywy czasu doceniam to, widzę, że ten dryl nauczył mnie planowania, szacunku do czasu. Szybko zrozumiałem też, że ode mnie zależy mój dobrobyt finansowy. Rodzice dawali mi jakieś kieszonkowe, ale czasy były chude, więc jeszcze w liceum zacząłem szyć spodnie. Koledzy przynosili mi materiał, a ja siadałem do maszyny - czarnego singera na pedał. Cztery pary czasem potrafiłem uszyć jednego dnia. Za jedną parę brałem 100 zł, czyli dolara. Oryginalne dżinsy w peweksie kosztowały 8-10 dolarów. Za własne pieniądze kupiłem sobie pierwsze Rifle i modne mokasyny. Lewego mokasyna zjadł mi pies. Kupiłem kolejną parę. I pies znów zjadł mi lewego mokasyna.

Nie wiem, czy cechy charakteru dziedziczy się, czy są tylko pochodną wychowania, ale jestem podobny do ojca. Pochodził z Podhala, był uparty, konsekwentny, dość stanowczy. I rodzinny - kupił namiot, dmuchany kajak i zabierał nas na wakacje. Po ojcu jestem też realistą. Mam może tylko bardziej łagodne usposobienie. Ojciec potrafił się zdenerwować, ale tak solidnie - po męsku. Ja, im jestem starszy, tym bardziej doceniam umiarkowanie.

Kiedy byłem bardzo młodym chłopakiem bardzo imponował mi też kuzyn matki, Zygmunt Konrad Nowakowski, był profesorem prawa cywilnego. Wuj Zygmunt przez lata scalał rodzinę. Z okazji urodzin żony - cioci Teresy - do willi przy ulicy Spornej 1 zjeżdżali się krewni z całej Polski. W mieszkaniu były trzy pokoje i w każdym siedziało inne pokolenie. Dzięki tym spotkaniom znam całą rodzinę, wiem, kto jest kim, wiem też, kim sam jestem. Ten stateczny facet po pięćdziesiątce, szalenie miły i dobry, nauczył mnie nie tylko, jak ważne jest pielęgnowanie więzów rodzinnych, dbanie o międzyludzkie relacje, pomaganie sobie nawzajem, ale też, że w życiu najważniejsze jest życie.

Kilka dni temu zaprosiłem do domu 20 osób, wycinaliśmy z papieru gwiazdy i choinkowe łańcuchy. Cały dzień potem czyściłem dom z brokatu, wszystko się świeciło. Chciałbym, żeby mój sześcioletni synek Stasiu też wyniósł z domu ciepłe wspomnienia.

Jajecznica po chłopsku - opowiada Maria Królska

Od ponad 40 lat żywi poznańskich profesorów i studentów. W budynku Collegium Historicum przy ul. św. Marcin prowadzi stołówkę Ogród Smaków Pani Marii.

Opowiem, ale ostrzegam, będę się wzruszać.

Jeszcze ktoś dobrze nie usiadł, to babcia już mamusię w kolano: "Szybko, szybko, kawę zrób!". Żeby tylko gość za szybko nie odszedł, żeby tylko coś wypił, zjadł.

Albo: pokroiła duży chleb, smalcem posmarowała, poszła na ogród naskubać koperku, chleb nim posypała i dzieciakom od sąsiadów przed dom wyniosła. Każdego częstowała, kto tam przyszedł.

Nauczyła mnie robić jajecznicę po chłopsku. Ach, jaką świetną robiła! To było tak: jajka się trzepało, mąkę, mleko i skwarki. Była specjalistką w tym, bo miała ośmioro dzieci, a w czasie wojny jeszcze kuzynkę z narzeczonym do siebie przyjęła i wszystkich umiała nakarmić. Miała dwa-trzy jajka, dodała dużo mąki, smalcu, i każdy się najadł.

Babcia opowiadała, jak w czasie wojny nie wolno było zabijać Polakom świń. A obok babci w Wojnowicach mieszkała sąsiadka, która chorowała na gruźlicę i miała sporo dzieci, nazywała się Aniołka. I Aniołka zabiła tę świnię, ktoś doniósł i wzięli ją na komisariat do Opalenicy. Przetrzymywali kilka dni. Babcia moja poszła tam, pięć kilometrów jest z Wojnowic do Opalenicy, całą drogę modliła się, co ma im powiedzieć. Bardzo dobrze mówiła po niemiecku. Weszła. Tłumaczy, że w sprawie pani Aniołki. "Bo wiecie panowie, ja chciałam was ostrzec, że ona prątkuje". I jeszcze tłumaczyła, że Aniołka ma dużo dzieci, i że co im po takiej kobiecie. Babcia opowiadała, że jeden z tych Niemców zamachnął się na nią, ale nie uderzył. "Dlaczego ja cię nie mogę uderzyć!". A babcia: "Bo ja kocham ludzi". I Aniołkę wypuścili.

Taka była moja babcia. Nazywała się Magdalena Piątkowiak.

Kiedy byłam mała, sadzała mnie na piec kaflowy, dziadek robił mi kapcie na szydełku, a babcia uczyła wierszyków. Pamiętam, oczywiście... "Co to za obraz, matko, na ścianie? Rycerz z pałaszem w chłopskiej sukmanie. Czworograniasta czapka na głowie. Powiedz mi matko, jak on się zowie? Zaraz ci powiem, moje serduszko, to był nasz Polak, sławny, Tadeusz Kościuszko...". A kiedy byłam już starsza, zawsze czekała za mną, gdy przyjeżdżałam wieczorem ze szkoły, żebym zjadła.

Najpiękniejsze przyjęcia rodzinne, świąteczne to były, jak babcia żyła. Ośmioro dzieci z rodzinami i wszyscy przyjeżdżali do babci. To mi zostało i mojej córce też, że my musimy mieć wokół siebie ludzi. Dom nie może być pusty.

Na koniec jeszcze babcia zerwała dla swojej córki, mojej ciotki, wiadro porzeczek i wiadro agrestu, i te porzeczki wszystkie poobierała. I tego dnia dostała zawału. W szpitalu, leżąc pod kroplówką, powiedziała do ciotki, tej dla której rwała porzeczki: "Oj, dziecko, zobacz, pierwszy raz w życiu jestem w szpitalu. Ale jeszcze nigdy w życiu nie leciałam samolotem. Może jeszcze polecę?". Uśmiechnęła się. I ciotka wyszła. Po godzinie babcia zmarła. Dożyła 86 lat. Miała taki duży pogrzeb.

Babcia i mamusia, obie były najważniejsze.

To mamusia mi powiedziała, gdy miałam wybierać zawód: "Weź żywienie. Idź do technikum gastronomicznego. W życiu nie wiadomo, co cię spotka, ale przynajmniej zawsze się najesz" ( śmiech ).

A kiedy z mężem kupiliśmy działkę i budowaliśmy dom, i tak nas to zajmowało, tak tym żyliśmy, mamusia zapytała: "Dziecko, a powiedz mi, jak wybudujesz ten dom, to co dalej? Jakie masz marzenia dalej?". Czy jeszcze coś mamy w życiu do zrobienia ważnego.

"Mamusia", tak, tylko tak zawsze mówiłam. Nawet moja córka tak do mojej mamusi mówiła, a do mnie "mama". Miała tylko 20 lat więcej ode mnie. Byłyśmy jak koleżanki. Nie było dnia, żebyśmy do siebie nie dzwoniły.

Z dzieciństwa nie pamiętam jej krzyku. Korektę nam zawsze robiła, ale umiała jakoś słowem przepowiedzieć. Kiedyś na Wielkanoc kupiła mi i siostrze lakierki, białe, na paseczku. Chodziłam wtenczas do szkoły podstawowej. Spadł śnieg, i ja do parku w tych lakierkach poszłam na sanki... Całe przemoczyłam! Jak wróciłam do domu, mamusi nie było i włożyłam te buty do piekarnika. Zapomniałam o nich. I po butach. Moich i siostry, bo jej też włożyłam. Pamiętam, że gdy mamusia to zobaczyła, powiedziała tylko: "O Boże, dziecko. Tyle to pieniędzy kosztowało".

Miała na imię tak samo jak ja Maria, Maria Migdałek. I wyglądała jak ja teraz. Mówią, że głos mam podobny. Że chodzę jak mamusia. A mamusia tak jak babcia: lubiła ludzi. Wyszła na balkon, zobaczyła sąsiadkę, koleżankę, zaraz wołała: "Oj, Krysiu, chodź!".

Po wylewie pierwszym doszła do siebie na tyle, że przychodziła tu do mnie czasem, do kuchni, obierała ziemniaki wspólnie z paniami. Ziemniak cały prawie skroiła, ale pracowała, żeby być wśród ludzi. I mówiła do mnie: "Marylko, daj drożdżówki dla pań". Dla tych pań, które z nią obierały. Jak potem mama przestała przychodzić, to panie się śmiały, że zadzwonią do mamy, bo nie dostają drożdżówek.

Wie pani, ja kiedyś nie umiałam sobie nawet wyobrazić, jak mamusi zabraknie, co to będzie. Jak do jej pustego domu wejdę? Ale ja nie wiem, co się takiego stało, że po jej śmierci dużo nie cierpiałam. Bo wiedziałam, że ona przed śmiercią nie cierpiała. I czułam się chyba taka spełniona w tym naszym byciu razem, bo zawsze z siostrą byłyśmy przy niej. Ale jak tu ktoś organizuje jakiś jubileusz swojej mamy albo taty, to wychodzę, bo ryczę.

Zawsze płakała, gdy odjeżdżaliśmy. Ja też się zrobiłam taka rykwa. Jak dzieci wyjeżdżają na wakacje, to zamiast się cieszyć, to ja ryczę. Córka to w śmiech obraca: "Mamo, starzejesz się!". Mam 68 lat. Powinnam już być na emeryturze. Ale ja sobie tego nie wyobrażam! Muszę być w ruchu, z ludźmi.

Jak skądś przyjadę, z jakichś wojaży, to zaraz idę na cmentarz. Bo mamusia, gdy skądś wracaliśmy, to zawsze na nas czekała. Z bigosem, sałatką, tym, co lubiliśmy. Wtenczas tak sobie porozmawiam przy grobie: "Widzisz mamusiu, nie ma bigosu, nie ma sałatki...".

Wysłuchały w kolejności Natalia Mazur, Sylwia Sałwacka, Violetta Szostak

NAJWAŻNIEJSZY CZŁOWIEK W MOIM ŻYCIU

Autorom opowieści, które będą podobały się nam najbardziej - zaoferujemy pomoc dziennikarzy "Dużego Formatu" w przygotowaniu tekstów do druku. Najlepsze opublikujemy.

W nowym roku nasi mistrzowie Mariusz Szczygieł, Michał Nogaś i Włodzimierz Nowak zapraszają na warsztaty Akademii do 12 miast w Polsce. Będziemy uczyć, jak dobrze opisać Waszego bohatera.

Do Akademii będziemy powracać w "Dużym Formacie", a szczegóły znaleźć można w naszym serwisie Akademia Opowieści.

 

Termin nadsyłania prac: od 12 stycznia do 31 marca 2017 roku.

Komentarze
Zaloguj się
Chcesz dołączyć do dyskusji? Zostań naszym prenumeratorem