Od sześciu miesięcy jestem w ciąży. Spełniam swoje marzenie o byciu mamą, ale i obywatelski obowiązek w czasach, w których co chwila ktoś zastanawia się, kto w związku z postępującym niżem demograficznym będzie nas utrzymywał, kiedy przyjdzie pora na naszą emeryturę. Moja córka będzie. Mam szczęście, bo moje dziecko oprócz mamy ma jeszcze kochającego i podekscytowanego tatę, a mojego świeżo poślubionego męża. Mam szczęście, bo ten tata wspiera mnie na wszystkich etapach i płaszczyznach ciąży, która dla kobiety jest czasem ogromnych zmian i trudności, na które ciężko się przygotować.
Mam 25 lat. Mimo stosunkowo młodego wieku zdążyłam już przepracować kilka lat w różnych firmach, jako że od początku studiów starałam się zarabiać pieniądze i powoli uniezależniać się od rodziców. Przez te kilka lat pracy zawodowej, która była pracą w pełni legalną, moje relacje z Zakładem Ubezpieczeń Społecznych ograniczały się do płacenia składek przez moich pracodawców i otrzymywaniem od czasu do czasu umiarkowanie mnie interesującej korespondencji na temat tychże składek. Jako wzorowemu pracownikowi i obywatelowi nie zdarzyło mi się przewlekle chorować, a pojedyncze zwolnienia lekarskie trwały kilka dni i wiązały się z najwyżej tygodniową nieobecnością w pracy.
Zaszłam jednak w ciążę i z powodów zdrowotnych, z których nie chcę się tłumaczyć, wylądowałam na zwolnieniu lekarskim na tyle długim, by pod swoje "skrzydła" wziął mnie ZUS.
O opóźnieniach i szeroko pojętych komplikacjach związanych z otrzymywaniem świadczeń z ZUS-u opowiadało mi wiele koleżanek, które ciąże mają już za sobą. Byłam jednak pełna nadziei i wiary, że są to pojedyncze przypadki, a mnie jako wzorowego obywatela to nie spotka. Przyszedł jednak termin mojego pierwszego przelewu z ZUS-u i chociaż dziesiąty minął, to pozostawałam pełna optymizmu.
W końcu kilkudniowy poślizg to jeszcze nic strasznego. A jednak najlepsze miało dopiero nadejść, a w zasadzie zostać mi dostarczone przez życzliwego listonosza. Dostałam więc listowne powiadomienie o "wszczęciu postępowania" w mojej sprawie i wstrzymaniu wypłaty moich świadczeń. Jestem typem człowieka, który denerwuje się przy kontroli trzeźwości na drodze, mimo że nie tknął alkoholu od sześciu miesięcy, więc zawiadomienie o "wszczęciu postępowania" wywołało u mnie palpitacje serca.
Potem na kontrolę został wezwany mój pracodawca. Dlaczego? Ponieważ zatrudnił mnie na miesiąc przed zajściem w ciążę, a to w ZUS-ie wzbudza podejrzenie, że wspólnie z nim uknułam spisek mający na celu podstępne zapłodnienie i wyłudzenie z ZUS-u pieniędzy. Bogu ducha winna księgowa spędziła godzinę na tłumaczeniu urzędniczce, w jaki sposób zostałam zatrudniona, co wyróżniało mnie na tle innych kandydatów i czym się zajmowałam podczas pięciu miesięcy pracy na swoim stanowisku (swoją drogą, konia z rzędem temu, kto wytłumaczy urzędnikowi, kim jest account executive i na czym polega jego praca w agencji reklamowej).
Co więcej, żądano od niej dowodów mojej faktycznej działalności w firmie i świadków mojej pracy. W kolejnych tygodniach ZUS dwukrotnie miał zastrzeżenia do wystawionych przez mojego lekarza zwolnień, co dla mnie oznaczało wycieczkę na drugi koniec miasta do mojego ginekologa po dodatkowy podpis i pieczątkę i z powrotem do firmy. A pieniędzy na koncie nie było.
Jak pisałam na początku, mam szczęście, bo mam męża, który wziął na siebie wszystkie płatności, pokrywa koszty mojego lekarza, wykupuje kolejne recepty, bo chociaż ciąża to nie choroba, to czasem wymaga medycznego wsparcia, i bez mrugnięcia okiem akceptuje mnie w roli utrzymanki w rozmiarze wieloryba.
Nie jestem sama. Mam rodzinę, na którą zawsze mogę liczyć, ale są przecież kobiety, które nie mają tyle szczęścia co ja, a również spodziewają się dziecka. W szóstym miesiącu ciąży powinno się powoli zacząć przygotowywać do powitania na świecie nowego członka rodziny, kompletować wyprawkę i skręcać łóżeczko. Dlaczego tak wcześnie? Bo dziecko to ogromny wydatek i warto rozłożyć go na kilka miesięcy. Ale wyprawka wyprawką, gorzej, gdy nie ma co włożyć do garnka. Szczerze mówiąc, jestem wściekła. Jestem wściekła, bo moje państwo z góry podejrzewa mnie o przekręt, chociaż jedyną poszlaką wskazującą na moją winę jest to, że spodziewam się dziecka.
Jestem wściekła, bo mój ciągany po kontrolach pracodawca nie zrobiłby nic złego, gdyby zatrudnił mnie jako ciężarną, a nawet tego nie zrobił, bo, jeśli już musisz, ZUS-ie, wiedzieć, to do zapłodnienia doszło miesiąc po podpisaniu przeze mnie umowy o pracę. Jestem wściekła, bo sama retoryka "wszczęcia postępowania" w związku z tym, że lekarz zalecił mi zwolnienie, wzbudza we mnie obrzydzenie. Jestem wściekła, bo uważam, że kobietę w ciąży powinno się wspierać, a nie gnębić i podejrzewać o knucie i spiskowanie. Jestem wściekła, bo co drugi polityk powołuje się na politykę prorodzinną, a kiedy przychodzi co do czego, to wychodzą takie kwiatki.
Jestem wściekła, bo brak pieniędzy, które mi się należą, jest zwyczajnie poniżający. Jestem wściekła w imieniu swoim i wszystkich kobiet, które spotkało to samo co mnie, a które nie miały tyle szczęścia, co ja, mając za sobą mocne i kochające plecy w postaci męża i rodziny. Jestem wściekła za te wszystkie ciężarne, które siedzą teraz same w domu i nerwowo sprawdzają stan konta, licząc, że może jednak król ZUS się zlituje i puści przelew przed świętami, bo inaczej zabraknie nie tylko na prezenty, ciążowe zachcianki i wigilijnego karpia, ale i chleb z masłem.
Jest mi też trochę smutno, bo ja naprawdę nie mam pretensji do państwa ani o to, że becikowe to śmieszna kwota, ani o to, że ciążę prowadzę u swojego lekarza prywatnie, bo państwowa służba zdrowia jest, jaka jest, ani o to, ile kosztują leki, które przyjmuję. Nie jestem z tych, którzy mają do polityków i urzędników pretensje o to, że mają ubłocone buty albo niedzielny rosół wyszedł za słony. Zazwyczaj radzę sobie sama, a teraz proszę tylko o to, co zgodnie z literą prawa mi się od państwa należy.
O moją wypłatę na koncie w terminie i nieciąganie mnie czy mojego pracodawcy po niczym nieuzasadnionych kontrolach. Nie proszę o to, by państwo za mnie kupiło mojej córce wózek i łóżeczko, by za mnie zapłaciło za znieczulenie, jeśli ból podczas porodu okaże się nie do zniesienia, i za leki, które zapewniają mojej córce dobre zdrowie, w czasie kiedy mieszka jeszcze w moim brzuchu.
Proszę, by państwo wypłaciło należące mi się pieniądze, którymi będę mogła za to wszystko zapłacić. Jestem naprawdę dobrym obywatelem, chodzę na wybory, sprzątam po swoim psie i zawsze mówię z dumą, skąd jestem, bo uważam, że jest z czego być dumnym, a moją jedyną winą jest to, że noszę pod sercem kolejną obywatelkę tego kraju.
Co o tym sądzisz? Napisz do nas. Czekamy na Twoje opinie: listy@wyborcza.pl
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Wszystkie komentarze