W książce "Ja kontra bas" Jerzy Stuhr opowiada m.in. o sztuce utrzymania uwagi widowni i o tym, jak "wyindywidualizować się z rozentuzjazmowanego tłumu". A nam mówi: - Doskwiera mi u nich brak poczucia humoru. Że to jest takie nadęte wszystko.

Skąd tytuł "Ja kontra bas"? Napisany przez Patricka Süskinda monodram "Kontrabasista" Jerzy Stuhr wykonał już ponad 700 razy. To historia "muzyka z ostatniego rzędu orkiestry", który rozlicza się ze swoim życiem.

Milena Rachid Chehab: Czasy teraz są raczej śmieszne czy raczej straszne?

Jerzy Stuhr : To zależy od natury człowieka. Mnie zawsze najpierw śmieszy. Jak nastał stan wojenny i w telewizji pojawił się spiker w mundurze, to oczywiście po chwili poczułem grozę, ale najpierw chciało mi się śmiać. Na przesłuchaniach SB podobnie. Bo jak tu się nie śmiać, gdy jakiś ponury młody gówniarz, zanim wydał paszport, mówił: "Przeczytam panu instrukcję zachowania się polskiego artysty za granicą", i zaczynał lecieć punktami. Teraz w życiu publicznym najbardziej mnie śmieszy udawanie, że się na czymś znamy. Przypomina mi to studenta na egzaminie, który nic nie wie, ale szyje obok, żeby zagadać, żeby tylko coś mówić. No i doskwiera mi u nich ten brak poczucia humoru. Że to jest takie nadęte wszystko.

Nie śmieszy mnie natomiast ta coraz bardziej napinająca się cięciwa miłosierdzia katolickiego i nienawiści, gdy słyszę na przykład, że mamy nie przyjmować uchodźców, tylko ich wspierać poza granicami. Jak to możliwe, że tak wykluczające się uczucia są w jednym człowieku?!

I trochę mnie też przeraża - może dlatego, że pochodzę z prawniczej rodziny - pogarda Polaków dla prawa. To zaczyna się od zbyt szybkiej jazdy i przyzwolenia na niepłacenie alimentów, a kończy na marszałku seniorze, który mówi, że ponad prawem winno być dobro narodu, cokolwiek ono znaczy.

W książce "Ja kontra bas" wrzuca pan polityków i aktorów do jednego worka.

 

- Adwokatów, szpiegów i dziennikarzy też, bo oni mają w ręku narzędzia do manipulacji. Ale z tych wszystkich zawodów tylko aktor tą swoją manipulacją nie robi nikomu krzywdy.

 

Kliknij i skorzystaj z promocji

Nie myślał pan, żeby zostać politykiem?

- Nie. Bałbym się, że nikt by mnie nie brał poważnie. Nawet jak walczyłem kiedyś o zachowanie budynku szkoły muzycznej mojego syna, jakiś urzędnik postanowił mnie zdyscyplinować: "Panie rektorze, ale tu nie jest" Seksmisja "". Wielokrotnie się przekonałem, że szacunek do mnie jest do pewnego momentu. "Ja nie wiem, czy pan mówi do mnie teraz serio czy pan gra", słyszę często. Poza tym nie idę w politykę, bo wiem, że mam tę broń, że umiem mamić ludzi. Jak ja bym się tak dobrze zakręcił, to mógłbym zostać prezydentem. Mówię pani, jakbym przemówił na rynku, to masy by poszły. Połączyłbym Kukiza z panią Szydło i z panem Kaczyńskim. I zawrócił ludziom w głowach.

A gdyby został pan ministrem kultury?

- To by dla mnie była kara. Dostawać na tablecie instrukcje, co mam mówić dziennikarzom? Mój kolega Jerzy Fedorowicz wyciąga takie z poczty elektronicznej co rano, więc wiem, o czym mówię. Jako minister walczyłbym tylko o jedno: by procent PKB na kulturę nie był taki lichy. I wprowadziłbym zasadę "ręce precz od ingerencji w kulturę".

Obecny minister chce się skupić na dofinansowaniu wielkiego filmu historycznego, z którego moglibyśmy być dumni. Jakieś podpowiedzi?

- To są śmieszne projekty. Ja wiem, ile to powinno kosztować, żeby się nie ośmieszyć. Proszę zobaczyć, jak się zbłaźnili Włosi filmem o Sobieskim. Najdroższym filmem europejskim było "Pachnidło", a przecież nie było w nim koni, wojska itd. Żeby z naszego pokazywania potęgi nie wyszła błazenada, potrzeba by więc było pieniędzy, które w Europie są niewyobrażalne.

Zresztą nie uważam, żeby misja miała się wypełniać przez takie filmy.

Sztuka nie jest częścią polityki historycznej?

- Jest interpretacją. I bardzo jestem dumny, gdy polscy reżyserzy biorą się do trudnych przypadków polskiej historii, choć wiedzą, co sobie tym szykują. Takim filmem była "Róża", taki będzie na pewno "Wołyń". Ostatnio w ramach opiniowania projektów PISF-u czytałem też interesujący scenariusz o polskim obozie przejściowym na Śląsku. To historia o miłości polskiego strażnika do pół-Niemki z Opola. Dla mnie, wychowanego w indoktrynacji komunistycznej, odkrywanie takich nieznanych epizodów w polskiej historii ma szczególne znaczenie.

Ale może powinno się pokazywać na ekranie jakieś bardziej chwalebne karty, a nie tylko bić się w piersi?

- Niektórzy mówią, że to bicie się w piersi, ale dla mnie to walka o prawdę historyczną, i to chwalebne, że biorą się do niej artyści. Dla mojego pokolenia wielkim szczęściem, czasem nawet największym w życiu, jest to, że możemy dowiedzieć się prawdy.

Czy jednak artysta w takim dziele może powiedzieć prawdę? Czy np. kręcąc film o Smoleńsku, można powiedzieć prawdę o Smoleńsku?

- Zawsze nas uczyli, że niewłaściwe jest opisywanie przez artystę czasu dziejącego się na bieżąco. Że aby coś uzyskało wymiar sztuki, musi być dystans czasowy. Szekspir też patrzył na Makbetów, Learów, Tytusów czy Cezarów z odpowiednim dystansem. Choć są wyjątki oczywiście - "Człowiek z żelaza" to był film zrobiony właściwie na bieżąco, ale Wajda miał odwagę spojrzeć na historię z boku. Jeśli chodzi o Smoleńsk, to uważam, że artysta nie ma prawa robić o tym filmu. Bo do interpretacji nadają się fakty, które wszyscy uznali za fakty. W przeciwnym razie pozostają wyłącznie dywagacje i zaczyna się propaganda: przekonywanie na siłę ludzi do faktów, w które ja chcę wierzyć. Artysta nie powinien tak się zachowywać.

Po co ludzkości aktor?

- Jak powiedziała kiedyś Anna Magnani, ludzkość bez lekarzy się nie obejdzie, bez prawników też nie, a bez aktorów można by się obejść, tylko że byłoby smutniej na świecie. I ja głęboko wierzę, że jestem po to, żeby bawić ludzi. Ale też dawać im refleksję. Monodram "Kontrabasista" gram już 30 lat i cały czas widzę, jak widz w postaci przeze mnie kreowanej rozpoznaje siebie ze swoimi słabościami, niedociągnięciami, kompleksami. Słyszy o problemach, które go dotyczą, i myśli: nie jestem sam.

 

Która sztuka najbardziej pasuje do dzisiejszych czasów?

- Gdy w 1982 r. wznowiliśmy granie w Starym Teatrze, postanowiliśmy wrócić do "Hamleta". To była rola, z którą wcześniej mocno się borykałem, bo ludzie mówili: "Jak śmiesz, wodzireju, wkładać kostium Hamleta!". Ale gdy przyszedł stan wojenny, poczułem z widownią więź. Gdy wygłaszałem do niej monologi bezpośrednio, schodząc ze sceny, poczułem, że oni to rozumieją, bo sami są w sytuacji hamletycznej. W pracy, na zewnątrz, musieli udawać kogoś innego niż w domu. Gdy patrzyli w telewizor, chcieli generałów pozabijać, a potem wychodzili na ulicę i grzecznie mijali patrole wojskowe. I ten stary Szekspir znów okazał się w pewnym momencie życia narodu, tzn. życia widza, niesłychanie aktualny.

Niedawno zdecydowałem się zrobić "Na czworakach" Różewicza - o tym, jak wielką siłą jest autoironia, czyli coś, co u nas kuleje. Różewicz nawiązuje tam do pieśni Kochanowskiego o obrastaniu w piórka. Mówi, że naprawdę oświecona myśl tkwi nie w krzyżu, nie w sztandarach, nie w kajdanach, tylko w spojrzeniu na siebie z boku. Czy my jesteśmy w stanie śmiać się z siebie? Zwykły zjadacz chleba jeszcze by sobie na to pozwolił, ale gdy Polak już uzyska dostęp do jakiejś mównicy, z miejsca by zakazał wszelkiego śmiechu i ironii, za to chętnie bierze się do pouczania każdego na każdy temat.

W "Ja kontra bas" z goryczą pan pisze o nowym pokoleniu aktorów.

- Z goryczą? Zależało mi, żeby pokazać ich odmienność. To, że oni cały czas mówią o sobie.

Sami ich tego nauczyliście.

- To prawda, młodym reżyserom i aktorom zawsze mówiłem: "Mów o sobie". Ale to zdanie zawsze kończyłem: "...tak, żeby to było uniwersalne". Gdy gram kontrabasistę, widzowie myślą o swoim życiu, o swoich kontrabasach, o swojej Sarze, a ja im - przez tekst Süskinda - tylko podsuwam: czy właściwy instrument w życiu wybrałeś? Wzdychałeś do jakiejś Sary, ale nie miałeś odwagi?

Może to po prostu inna forma ekspresji.

- E tam. Choć jest w tym pewna cykliczność. U Klaty aktorzy grają jak w latach 50. w Teatrze 38. Jak słyszę, że oni na scenie grają "kurwa, kurwa", to myślę sobie, że ja tak grałem w "Spokoju", gdy Kieślowski mówił, żebym grał, jakbym miał nieumyte włosy. Ale gdzieżbym te środki z planu "Spokoju" czy "Wodzireja" przenosił wtedy do Starego Teatru? A oni teraz na scenie grają tak, jak myśmy grali w filmach moralnego niepokoju.

 

Filmy, seriale, płyty, koncerty, książki, spektakle, wystawy, komiksy. Przez cały dzień i cały tydzień.

 

Dołącz do nas na Facebooku.

Komentarze