Rodzice szli z dziećmi jeszcze w wózeczkach i takimi, które dopiero co nauczyły się chodzić. Dorosłe dzieci szły ze starszymi rodzicami. Ludzie zakochani i single. Uprzejmi, uśmiechnięci.
Z domów powychodzili starzy, dobrzy znajomi - zapomniani koledzy z podstawówki, liceum, ze studiów. Kuzyn, którego nigdy nie widuję, mimo że co tydzień przyjeżdża z Płońska na mecze Legii. Dopiero teraz odkrywam go w nieoczekiwanym pięknie biało-czerwonego szalika.
Tak, to był marsz w obronie demokracji, konstytucji i państwa prawa. Nieprawda, że nie był to marsz przeciw czemuś. Maszerowaliśmy przeciw krajobrazowi Polski, który w ciągu miesiąca stał się złowrogi, przykry, dotkliwy, smutny. Było tak, jak gdybyśmy postanowili obudzić się ze snu o koszmarnej miotle, która staje się panią domu. O chóralnym lizusostwie, dewocji, szyderstwie. O palonym Żydzie, bitym Syryjczyku, szturchanym reporterze i twarzach jak z Boscha. Stworzonych do piękna, oszpeconych nienawiścią i pragnieniem zemsty. Odwetu za tę naszą radość bycia sobą wśród innych.
Wszystkie komentarze