"Jełgawa '94" to dobra książka i nieco gorszy film o dojrzewaniu, ale też o rozczarowaniu dorosłością. Może zatem nie warto tak całkiem dorastać?

Prowincjonalne miasteczko na zadupiu Europy, chaos przemian ustrojowych, trudy dojrzewania splecione z fascynacją coraz bardziej ekstremalną muzyką – nie ukrywam, temat sercu bliski. Przeczytałem więc „Jełgawę '94", nagradzaną powieść Janisa Jonevsa z dużym zainteresowaniem, obejrzałem dostępną w serwisie Netflix ekranizację. Polecam jedno i drugie, choć nie bez zastrzeżeń.

„Jełgawa '94" to literatura piękna w niepięknych dekoracjach. Turbulencje adolescencji wzmocnione rozpadem starego, sowieckiego porządku, ze ścieżką dźwiękową od Nirvany po Mayhem, do tego język zgrabnie łączący poezję i humor z adekwatnym do okoliczności turpizmem – co tu miałoby się nie podobać? „Jełgawa '94" jest udaną powieścią inicjacyjną i nie trzeba być fanem heavy metalu, jak jej główny bohater i narrator Janis (zbieżność imion z autorem nieprzypadkowa), by tę historię zrozumieć, żeby się w niej odnaleźć i wzruszyć. Powiem więcej, lepiej fanem nie być. Mnie, skuszonego metalowym anturażem, ta opowieść najpierw uwiodła, potem zawiodła.

icon/Bell Czytaj ten tekst i setki innych dzięki prenumeracie
Wybierz prenumeratę, by czytać to, co Cię ciekawi
Wyborcza.pl to zawsze sprawdzone informacje, szczere wywiady, zaskakujące reportaże i porady ekspertów w sprawach, którymi żyjemy na co dzień. Do tego magazyny o książkach, historii i teksty z mediów europejskich. 
 
Więcej
    Komentarze