Co oglądać i czytać, czego słuchać? Podpowiadamy i inspirujemy. Zapisz się na nasz kulturalny newsletter.
Rozmowa z Beatą Chomątowską
Beata Chomątowska: Nie. Muranów jest unikatem. Nie ma na świecie innego miejsca, które by łączyło w sobie te wszystkie cechy: dawnej dzielnicy żydowskiej, miejsca zagłady oraz zbudowanego na gruzach i z gruzów osiedla mieszkaniowego, gdzie toczy się zwykłe życie. Wyjątkowość Muranowa uderzała mnie wielokrotnie, ostatnio zrozumiałam ją jeszcze bardziej pod wpływem lektury „Rytuału i Religii w Rozwoju Ludzkości" Roy’a Rappaporta. To, co on pisze, wiąże się w jakiś sposób z koncepcją odbudowy Muranowa przez Bohdana Lacherta.
Wszystkie komentarze
Hiroshima i Nagasaki to były średniej wielkości japońskie miasta, liczące po ok. 400 tysięcy mieszkańców każde. Coventry było jeszcze mniejsze. W Dreźnie było mnóstwo uchodźców więc pewnie trudno wskazać precyzyjnie ilość ludzi tam przebywających w momencie niesławnego nalotu.
Jednak to takie trochę dziwne dywagacje, licytowanie się, kto był bardziej zniszczony. Wszystkie te miasta strasznie ucierpiały jeśli chodzi o budynki, choć ilości ofiar były różne.
Muranów to dla mnie zwycięstwo życia nad śmiercią. Socrealizm w architekturze broni się o wiele bardziej niż obecna patodeweloperka – zwłaszcza po latach, kiedy urosły drzewa, są zielone podwórka, przedszkola, szkoły i świetna lokalizacja w centrum miasta. No i tutaj sąsiedzi nie zaglądają sobie w okna.
Nie zapominajmy też, że te mieszkania to był superstandard dla ludzi, którzy się w nich osiedlali - bieżąca woda, kanalizacja, solidne grube mury, w kuchniach szafki-spiżarki pod oknem. Rozmawiałam z panem, który jako dzieciak wyprowadził się z zagrzybionej ruiny grożącej zawaleniem, gdzie mieszkali przez pierwszych parę lat po wojnie. Dla niego zamieszkanie na Muranowie to był niesłychany postęp, luksus, a w ogóle to uratowało mu zdrowie, bo w poprzednim miejscu ciągle chorował.
Socrealizm w architekturze to bardzo kontrowersyjna estetyka przy znacznie podniesionych kosztach budowy. Za te same pieniądze można było po prostu wybudować więcej mieszkań, w budynkach nie będących kopiami radzieckich projektów z lat 30-tych, np. budowanych w takim stylu, jak to projektowała w Warszawie Helena Syrkusowa.
Owszem, to, że nie masz widoku na sracz sąsiada, a on na twój, bo slumsy zwane w deweloperskiej grypserze apartamentowcami są ućkane na działce co pół metra (w końcu z każdego centymetra kwadratowego gruntu trzeba wycisnąć ciaćków, ile się da), jest bardzo kontrowersyjne. I to okropne światło dzienne pchające się do mieszkań nie obstawionych z każdej strony sąsiednimi bloczyskami. I te ściany grubsze od kartki papieru. I okna większe niż w domku dla lalek. I ta zieleń zamiast parkingów - fuj! Wzorem dobrego gustu są dwunastometrowe apartamęta z połową okienka wychodzącego na ścianę sąsiedniego apartamęta (wersja luksusowa) albo na klatkę schodową (standard), w których wyraźnie słyszysz każde pierdnięcie sąsiada z trzeciej klatki dwa piętra wyżej. I, oczywiście, żadnych korytarzy powietrznych - miasto bez wiszącego nad nim smogu i smrodu spalin tudzież nie zmieniające się w hutniczy piec w temperaturze 20 stopni Celsjusza to przeca socrealizm. Niech nam żyje deweloperstwo!