Polska Akademia Nauk i branżowe pismo "Forum Akademickie" zorganizowały w grudniu otwarte konsultacje, dotyczące pomysłów na naprawę nauki i szkolnictwa wyższego. Dostali ponad 750 zgłoszeń. Nadsyłano zarówno drobne sugestie techniczno-prawne, jak i większe modyfikacje. Na podstawie tych głosów ze środowiska powstał raport "Nauka do naprawy". Spośród wszystkich zgłoszeń grupa ekspertów wybrała te, które uznała za kluczowe. Powstał katalog zmian koniecznych do wprowadzenia w systemie nauki.
Wszystkie komentarze
Mamy ustawę o nauce i szkolnictwie wyższym; mamy w niej zmiany z 2018 r. I co z tego wynika? A cóż ma wynikać z tak jakby ustawy, do której - razem ze zmianami - nie ma przepisów wykonawczych? Każdy pan na włościach bierze sobie z jednej i drugiej wersji, co tam mu się spodoba; a zawsze znajdzie się prawnik, który wyda pożądaną opinię, choćby była ona skrajnie nierzetelna (implementująca do aktualnego stanu prawnego część przepisów uchylonych!). Ministerstwo tego dostrzegać nie raczy.
Mamy tak osobliwe materii pomieszanie, że dyskutując o sprawach nader istotnych, choćby o tej habilitacji, porównujemy kwadratowe z zielonym, czyli habilitację z tenurą. I przede wszystkim, dyskutując, zbyt często pilnujemy, żeby to była, jak tradycja i obyczaj każe, tak jakby dyskusja.
Toteż tego się obawiam, że każda zmiana, a nawet próba zmiany struktury ugrzęźnie w kulturowym bezwładzie. Niestety, taka operacja musi być mocno nieprzyjemna, tzn. prowadzona przez dość długi czas pod nadzorem, czyli ze znacznym ograniczeniem autonomii akademickiej. Trudno, skoro w ramach tak jakby reformy beztrosko utożsamiono autonomię uczelni (lub instytucji badawczej) z samowolą rektorską, to innej ścieżki nie widać. Tym bardziej, że na taką konieczność wskazuje też i wspomniana przez Dariusza Jemielniaka przedziwna słabość do wszelkiej maści plagiatorów, i cała polityka "tak jakby rozwoju". Ktoś tych marnych doktorów promuje, ktoś przyklepuje seriami habilitacje, wśród których te przyzwoite są ledwie takie sobie... I nie są to przecież jednostki anonimowe, bo kto w takiej procedurze uczestniczy, ten jest znany z imienia, nazwiska oraz stanowiska, jakie w procedurze zajął. Cóż, wiele mówi, że recenzje w postępowaniu habilitacyjnym są (tak jakby) półjawne - trzeba się troszkę pofatygować, żeby je wyszukać.
Mam takie dziwne wrażenie, że kiedy na początku lat 90. minionego stulecia zaczynałam studia, to tak najczęściej wyglądała droga do doktoratu...
Z całym szacunkiem, czy osoba, która to napisała, ukończyła studia? Bo… tak nie było, jest tylko pozór analogii.
Oczywiście, że tak było. Tylko to nie byli doktoranci. Po prostu asystenci, zatrudniani po studiach magisterskich, pracując, przygotowywali doktorat. Studiów doktoranckich, takich jak dzisiaj, praktycznie nie było (mówimy raczej o latach 80-tych i początku 90-tych).
I to byl najlepszy system. Etat asystenta, dydaktyka i 8 lat na doktorat. Było dużo czasu, by napisać ambitną pracę i czytać literaturę ogólnorozwojową.
Nie najgorzej to szło, nawet gdy rok po roku dokładano po 90 - 150 godzin dodatkowych.
Jak było to było, ale doktorant nie zostawał automatycznie asystentem, a o to chyba chodzi w tej propozycji? Poza tym - systemowo wyglądało to inaczej, niż piszecie, bo były dwie ścieżki do otworzenia przewodu - poprzez zatrudnienie na uczelni (np. asystentura), lub z wolnej stopy. Pomiędzy tymi ścieżkami były też przewody powierzone, czyli finansowane przez inne instytucje lub uniwersytety. Tak więc nie było tak, jak sugeruje komentowana propozycja.
No tak, ale n prowadzeniu zajęć korzystał intelektualnie także prowadzący asystent. Poza tym obowiązywało pensum 210 godzin a na zaocznych się dorabialo, lepiej niż dzisiaj. Potem ktoś wymyślił studia doktoranckie i zamiast utrzymać asystentury i dwutotorowosc robienia doktoratu zlikwidowano asystentury, bo z jakimś wzorkiem matematycznym się nie zgadzało. Był to czysty idiotyzm.
Doskonale pamiętam płace doktorantów i adiunktów na ETH.
Inna sprawa, że w konfederacji helewetyckiej nieliczni posiadają
lokum na własność. Większość Helwetów w poszczególnych kantonach mieszkanie wynajmuje.
Dlatego, że w polskiej nauce zainteresowani dowiadują się jako ostatni, to uświęcona już od dziesięcioleci tradycja...
Niestety.
związanych z prowadzeniem badań podstawowych to PAN bije na głowę uczelnie.
Jakie jest pensum dydaktyczne w PAN, zapytam? Na uczelniach prowadzi się zajęcia dydaktyczne, ma obowiązki administracyjne i prowadzi badania. A w PAN?
AMEN!!!
Gdy przypomnę sobie czasy mojej asystentury w końcówce lat '80. Pracownie trwały od 9 do 16 z przerwami na ćwiczenia rachunkowe, które naturalnie prowadziłem. W pozostałych dniach proseminarium, kolejna pracownia i eksperymenty podczas wykładów. Przygotowanie do demonstracji zjawisk i procesów podczas trwającego 2 godzinny wykładu zabierały mi cały dzień. To oczywista konsekwencja konieczności sprawdzenia krok po kroku przebiegu eksperymentów, przygotowanie szkła i odczynników etc. Praca badawcza? Doktorat? W sobotę i niedzielę. Dziś, by to nie było możliwe. Inne pokolenie doktorantów.....
Może warto by większy nacisk położyć na rozwiązanie tych zjawisk? Gdzie np. postulat usprawnienia kanałów zgłaszania i rozliczania takich zjawisk?
Ba... Istnieją, co prawda, uczelniane komisje, których zadaniem jest zajmowanie się rzeczonymi zjawiskami. Jest tylko jedno ale: zwykle te komisje są podporządkowane... pełnomocnikom rektora. To jeden z tych elementów, które tworzą coś, co nazywam pełzającą oligarchizacją uczelni.
Jest jeszcze jeden szlak przewidziany w demokracji. Trudny, wymagający ogromu odwagi i kosztowny: postępowanie administracyjne w sądzie.
Dopiero wówczas, widzisz całość patologii w świetle scenicznego reflektora. Jeśli SN uzna Twoje racje korporacja uczonych na chwilę ukorzy się lecz NIGDY nie wybaczy i nie zapomni. Jeśli przegrasz zlinczują Ciebie natychmiast i bez litości.
Z ziemi polskiej do wolski......
Rozmowy kwalifikacyjnye w instytutach i na uczelniach wyższych wyglądają niczym scenariusz filmowy o życiu mafijnych karteli:
oferujemy nasz szacunek i renomę instytucji (afiliacja). w zamian oczekujemy wiedzy o swym fachu, codziennej ofiarnej pracy i pieniędzy.
i pamiętaj przyjacielu, że to nasza odwieczna instytucja rozdzieli pieniądze na twoje utrzymanie.
i nie będziemy niczego dokładali do twojego utrzymania.
jeśli chcesz dla nas pracować zdobądź pieniądze na wszystko....
"Zabawniej" też bywa: piszesz wniosek grantowy do jednego z programów NCN. Widzisz potrzebę zatrudnienia osoby, określonej w nim jako senior researcher; widzisz warunki (uczelnia winna ponieść połowę kosztów jego zatrudnienia); idziesz zapytać w stosownym biurze obsługi. I dowiadujesz się, że nic z tego - to Ty masz zdobywać pieniądze dla uczelni, ale nie ośmielaj się liczyć, żeby na Twoje pomysły uczelnia trochę z nich dorzuciła.
Drogę sądową zaś wytrwale przemierzają pracownicy krakowskiego Uniwersytetu Pedagogicznego (wiem, teraz nazywa się inaczej, bardziej pretensjonalnie). Nawet wygrywają, także w SN - a uczelnia dalej robi swoje, bo dla niej orzeczenia żadnego sądu nie mają takiego znaczenia, żeby się do nich stosować. Nie są jedyni, ale inni są albo sprytniejsi, albo mają osłonę antymedialną.
Ufam, że nie pozostanie nam tylko żywot wędrownego badacza nomady (od uczelni do instytutu i z powrotem) by dostać zatrudnienie na czas OKREŚLONY z całkowitym finansowaniem pi z własnego projektu badawczego. Zawsze jednak warto nosić w kieszeni laboratoryjnego kitla patyczek do namiotu Jael. Kto wie, czy nie lepszy byłby kołeczek osinowy.
To dość niesprawiedliwe podsumowanie. Od lat otwarcie się mówi (zaczynając od niedawnego szefa NCN), że z braku środków przepadają dobre i bardzo dobre wnioski. I że aby system grantowy był sensowny, to współczynnik sukcesu winien wynosić 25% - 30%.
Osobiście powód do dużego zmartwienia widziałabym nieco inaczej: w znaczącej nierównowadze między najlepszymi i tym biegunem przeciwnym. On, niestety, jest nieproporcjonalnie duży. Tak duży, że wypiera porządnych średniaków. I co najgorsze, robi to w procesie reprodukcji. Kandydaci na doktorów, w dużej mierze z przyczyn ekonomicznych, często chcą sobie jakoś życie ułatwić. O ile nie są pasjonatami, zamożnymi z domu lub fenomenalnie zorganizowanymi, nie wybiorą promotora z tych najlepszych, bo będą się obawiać nawału pracy. Nie wybiorą też uczciwego średniaka, przekonani (nie bez racji), że będzie wymagał żmudnej i mało porywającej dłubaniny. Zgłoszą się do kogoś, o kim wiadomo, że nie tyle robi naukę, ile montuje układy i skutecznie nimi zarządza. Strategicznie to dobra decyzja. Efekt dla nauki - jako się rzekło na początku.