Piszę do Państwa z krótkiego wypadu do Berlina. Siedzę w kantynie Bundestagu i wykorzystuję przerwę między spotkaniami. Wystarczy przejść się po niemieckim parlamencie, by zobaczyć, czym różni się niemiecka polityka od polskiej.

W obecnej Polsce parlament jest maszynką do głosowania, sejmowe debaty pisowscy marszałkowie skracają do minimum, często dając przy tym popisy pospolitego chamstwa, komisje sejmowe dawno przestały być forum dyskusji ekspertów. Decyzje podejmuje się na Nowogrodzkiej, w centrali PiS. Niemiecka polityka jest bezwzględna, już kanclerz Otto von Bismarck, przyrównał ją do produkcji parówek, mówił, że naród nie powinien wiedzieć, jak się je robi. Ale obecnie polityczne serce bije w parlamencie. Tu nie zdarzają się sytuacje, że rano rządząca partia dopisuje do porządku obrad debatę nad projektem ustawy, której nikt nie widział na oczy. Nie przerywa się obrad komisji, gdy opozycja zadaje niewygodne pytania, do powołania komisji śledczej wystarczy poparcie jednej czwartej posłów...

icon/Bell Czytaj ten tekst i setki innych dzięki prenumeracie
Wybierz prenumeratę, by czytać to, co Cię ciekawi
Wyborcza.pl to zawsze sprawdzone informacje, szczere wywiady, zaskakujące reportaże i porady ekspertów w sprawach, którymi żyjemy na co dzień. Do tego magazyny o książkach, historii i teksty z mediów europejskich. 
 
Więcej