Jedną z charakterystycznych cech działania PIS-u i jego prominentnych członków jest dziwna umiejętność opacznej realizacji skądinąd sensownych zamiarów. Radykalizując nieustannie wyjściowe założenia i nie kontrolując praktyk wykonawczych osiąga się z reguły wyniki przeciwne od założonych, marnując publiczne pieniądze i kompromitując własne idee przewodnie. Nie inaczej przyjdzie nam niestety ocenić ośmioletnią dyrekcję historyka, profesora Wojciecha Fałkowskiego na Zamku Królewskim w Warszawie, zakończoną przed miesiącem dyscyplinarnym zwolnieniem przez ministrę kultury i dziedzictwa narodowego Hannę Wróblewską.
Poprzednik Wróblewskiej, profesor Piotr Gliński starał się realizować jako minister kultury kilka tuzinów rozmaitych projektów i interwencji kulturalno-politycznych, z których większość nie trafiała do przekonania oświeconej części społeczeństwa czy też piszącego te słowa. Trzeba jednak przyznać, iż przeprowadzając takie działania jak zakup zbioru Czartoryskich czy też uzupełniając luki w zakresie dziel starych mistrzów w wielkich muzeach i w obu narodowych zamkach królewskich (Wawel, Warszawa) jak też zwiększając fundusze na ochronę zabytków podjął on program, na który nie zdobyły się poprzednie rządy. Gorzej było jednak z wykonaniem, zwłaszcza że olbrzymie fundusze poszły na wzniesienie budynku oraz zakup eksponatów dla hochsztaplerskiego muzeum ojca Rydzyka w Toruniu.
Historyk Wojciech Fałkowski został w 2016 roku powołany na dyrektora Zamku Królewskiego w dość kontrowersyjnych okolicznościach. Piotr Gliński unieważnił bowiem decyzje konkursowego jury, które wybrało wybitną historyczkę sztuki, profesor Małgorzatę Omilanowską i powołał własnego nominata. Jako bliski niegdyś współpracownik Macierewicza Fałkowski należał długo do arystokracji PIS-owskiej.
Był on przyzwoitym historykiem średniowiecza, o pięknej karcie antykomunistycznej, którego ciągnęło jednak przemożną siłą do historii sztuki, do koneserstwa i kolekcjonowania dzieł sztuki, choć nie miał on w tej dziedzinie żadnego przygotowania naukowego. W dodatku dostał się on pod wpływ niezbyt zrównoważonego historyka sztuki jakim był krótkotrwały dyrektor warszawskiego Muzeum Narodowego, Jerzy Miziołek, reprezentant cokolwiek obsesyjnego italocentryzmu.
Dla Miziolka, skądinąd dość przeciętnego historyka sztuki, działalność muzealna i gromadzenie nowych zbiorów równoważne były z ciągłym pozycjonowaniem się przeciwko komuś i czemuś. W tym wypadku Fałkowski i Miziołek podjęli między innymi jakby rywalizację kolekcjonerską z Wawelem i jego historycznie uprawomocnionymi zbiorami dzieł wczesnego renesansu włoskiego, choć nic w historii i tradycji artystycznej Zamku Królewskiego w Warszawie nie przemawiało za takim nowym punktem ciężkości czy też takimi pomysłami jak rekonstrukcja wczesnego włoskiego „studiolo". Wydaje się też iż kupując kilkaset obiektów w ciągu dwóch-trzech lat zupełnie nie wzięto pod uwagę ograniczonych możliwości ekspozycyjnych zamku.
Fałkowski uzyskał dostęp do sporych funduszy premiera Morawieckiego, w oparciu o które można by sensownie uzupełnić krok po kroku luki w kilkunastu najlepszych pałacach i muzeach polskich. Zamiast tego rozpoczął on niezbyt przemyślaną, bardzo pospieszną kampanie zakupów dla samego Zamku Królewskiego, w naiwny sposób kierując się w wielu wypadkach tzw. wielkimi nazwiskami. Ponieważ prawdziwych arcydzieł nie ma na rynku prawie zupełnie lub sumy za nie płacone są niebotyczne, kupował aż nadto często dzieła wątpliwe. Tak np. zakup bardzo wątpliwego atrybucyjnie rysunku Rafaela nie miał w wypadku Zamku Królewskiego najmniejszego sensu, a koszta były duże. Kierując się nazwiskiem kupiono też rysunek Jacopo de Barbari, który po pierwsze nie ma nic wspólnego z artystą, a po drugie nie może być – podobnie zresztą jak rysunek Rafaela - sensownie wystawiony.
Odwołałem się tu tylko do dwóch przykładów, lecz chybionych lub mało sensownych zakupów było dużo, dużo więcej. Z Zamku Królewskiego odchodzili fachowcy nie zgadzający się z obranym kursem.
Handlarze dziel sztuki w Europie – sam otrzymywałem takie sygnały – wykorzystywali pośpiech agend zamkowych, gotowych przepłacić poszczególne obiekty. Kupowano zatem w dzikim pędzie olbrzymie ilości dzieł i sporo decyzji musi budzić wątpliwości rozmaitego rodzaju, czy to chodzi o samą jakość artystyczną czy też o sensowność umieszczenia dzieła w określonym ciągu ekspozycyjnym wnętrz Zamku Królewskiego. Kupione dzieła zachwalano w infantylny sposób w cokolwiek piarowskim katalogu wystawienniczym jako „Crème de la crème". Była to praktyka niespotykana w innych muzeach i zbiorach zamkowych Europy i ośmieszająca Zamek jak i w środowisko polskich historyków sztuki.
Powtarzam raz jeszcze: sama idea wzbogacenia kolekcji Zamku Królewskiego jest godna najwyższej pochwały i bynajmniej nie obciąża profesorów Piotra Glińskiego, Wojciecha Falkowskiego czy też premiera Morawieckiego. Natomiast jej wykonanie – jak to często w kampaniach PIS-u – naznaczone było niefachowością, bezsensownym pośpiechem i dziecinnym triumfalizmem. Ujawnia się tu jakby pewna prawidłowość, a mianowicie fakt iż w okowach PIS-u nieracjonalnie zachowują się skądinąd zasłużeni profesorowie.
Wyborcza To Wy. Piszcie: listy@wyborcza.pl
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Wszystkie komentarze
ale przecież napisałeś z grubsza to samo, co Autor, czyli -łopatologicznie - w faktografii zgadzasz się z nim;
zaś teza pominięta - że sama idea powiększania i uzupełniania kolekcji jest słuszna - jest po prostu słuszna "na zdrowy rozum", więc nie ma co oponować.
Trzeba zmienić system zarządzania treścią, żeby nie kaleczył Unikodu.
Fałkowskiego poprawili, ale Miziolka przegapili.
Nie poprawili wszystkiego, jest więcej literówek z "l" - "Falkowskiego" w ostatnim akapicie, "dziel sztuki"...
cos jednak robia...