Członek bywszej „frakcji profesorskiej" PIS-u i poseł do Parlamentu Europejskiego Zdzisław Krasnodębski wystrzelił ostatnio z politycznej procy. Głęboko obrażony na fakt pominięcia go na liście kandydatów do Parlamentu Europejskiego, zapowiedział dramatyczną zmianę swojego postępowania. Widać wyraźnie, iż nie chciał przedtem przyjąć do wiadomości, iż łaska Kaczyńskiego – w wyniku powszechnie znanych uwarunkowań psychofizycznych tegoż – zwykła jeździć na bardzo, ale to bardzo pstrym koniu. Nie rozumiał też faktu, iż w partiach typu PiS-owskiego nieodmiennie dochodzi do progresywnej eliminacji inteligentów na rzecz plebejskich bokserów w rodzaju osławionego Tarczyńskiego.
W rezultacie doszło teraz do zapowiedzi zemsty ze strony głęboko urażonego profesora. Otóż, ponieważ po dziesięciu latach w Brukseli PIS „zakończył z nim kontrakt" to, jako rzecze Krasnodębski, otwierają się przed nim teraz możliwości publicznego krytykowania złych posunięć tej partii. Piszący te słowa myślał dotąd naiwnie, iż po pierwsze poseł zawiera przede wszystkim kontrakt z wyborcą, zaś ewentualna krytyka błędnych posunięć własnej partii należy do wręcz statutowych obowiązków jej członków, zwłaszcza na wysokich partyjnych stanowiskach, gdyż w teorii partie powinny wykuwać własną linię polityczną coram publico poprzez spory wewnętrzne. Jest to więc nic innego jak z lekka zawoalowane przyznanie się, iż ostatnie dziesięć lat brukselskich Krasnodębski spędził, trzymając gębę zamkniętą na kłódkę, w partii typu wodzowskiego, bez możliwości krytycznego współkształtowania jej linii politycznej.
A jeżeli, idąc dalej, zgodzimy się na wizje Krasnodębskiego co do życia ludzkiego jako swoistej serii „kontraktów" to wypada raz jeszcze zapytać, czy szanowny profesor wypełnił był w swoim czasie „kontrakt" zawarty z nauką niemiecką, ale też i polską. Obejmując w 1995 roku katedrę spraw polskich w Bremie miał – wedle założycielskiej koncepcji – uczynić z tego czołowy niemiecki ośrodek uniwersytecki do badań naszego kraju. Odchodząc po ćwierć wieku w 2019 na dobrze płatną niemiecką emeryturę, zostawił ośrodek w ruinie, bez dorobku i bez doktorantów. Urażony uniwersytet w Bremie natychmiast katedrę zlikwidował, z wielką szkodą dla niemieckich badań polskoznawczych i dla prestiżu uniwersyteckiej nauki polskiej. Może więc zacny emerytowany poseł i bywszy zausznik prezesa zastanowi się i nad tym aspektem swojego życia?
prof. Sergiusz Michalski
Wyborcza To Wy. Piszcie: listy@wyborcza.pl
Materiał promocyjny
Wszystkie komentarze
Głupi człowiek, tak naprawdę. Niby mądry profesor, a jaki głupi.
w punkt
w punkt
PS. Profesorowie Krasnodebski i Legutko mają jeszcze przed sobą sporo wyzwań, by powrócić do stóp Naczelnika!!!