Przy pisaniu podstawy programowej trzeba brać pod uwagę możliwości realizacji jej zapisów w zwykłej szkole, w rozsądnym czasie, w ten sposób, żeby nie było pośpiechu, ale żeby nauczyciel mógł osiągnąć cele w pracy z każdym uczniem w wyznaczonym terminie.
Ten artykuł czytasz w ramach bezpłatnego limitu

Samo odchudzenie to za mało

Cieszy, że w umowie koalicyjnej partii, które przygotowują się do objęcia władzy, w mocny sposób podkreślono wagę edukacji jako inwestycji w przyszłość dzieci i całego społeczeństwa. Warto jednak przy tej okazji dopowiedzieć parę słów na marginesie.

Pojawił się w umowie zapis o „odchudzeniu" podstawy programowej. Pomińmy publicystyczne określenie, skupmy się na tym, co to oznacza i jak w istocie powinna wyglądać praca nad programowym fundamentem polskiej edukacji.

Jeśli przez „odchudzenie" rozumiemy samą redukcję zawartych w podstawach programowych treści, bez ustalenia kryteriów, wedle których miałoby to być zrobione, to od razu powiedzmy, że niewiele z tego wyjdzie. Zawsze znajdą się obrońcy każdego wymagania, utkniemy w jałowych sporach i zostaniemy w tym samym punkcie. Będzie tak jak w sporach o spis lektur, gdy nieodmiennie toczą się walki o obecność tego czy innego pisarza. Mniej widowiskowe są dyskusje między historykami, biologami czy matematykami, ale i tam nie ma zgody: czy mniej ma być o przebiegu kolejnych powstań, o pasożytach lub czy konieczne jest pojęcie kąta pełnego…

Co zatem należy zrobić? W pierwszym rzędzie ustalić hierarchię – czego chcemy nauczyć, na czym nam najbardziej zależy, co jest najważniejsze. Ważne jest wyznaczenie celów.

Najpierw jednak ustalmy to, co nie powinno podlegać dyskusji. Nowoczesna wiedza o funkcjonowaniu mózgu i kognitywistyka wskazują, na czym polega mechanizm skutecznego uczenia się, i tego nie można ignorować. Czasem powstaje wrażenie, iż twórcy podstaw programowych kierują się myśleniem magicznym: wpisane w dokument oznacza opanowane przez uczniów. Tymczasem nie możemy pomijać filarów uczenia się: budzenia uwagi, aktywnego zaangażowania, informacji zwrotnej o błędach, konsolidacji wiedzy. Przeładowana wymaganiami podstawa programowa powoduje, że nie ma jak przykuwać uwagi uczniów (po prostu przychodzą na kolejną lekcję, żeby zrealizować kolejny punkt z PP), zupełnie nie ma czasu na aktywne zaangażowanie (jest tylko nudny obowiązek), za błędy się karze, o konsolidacji wiedzy nie ma co mówić. To od strony psychologii i fizjologii uczenia się. Ważny jest też kontekst kulturowy i cywilizacyjny. Współcześnie szkoła jest tylko jednym ze źródeł informacji, z których czerpie uczeń, może nawet mniej ważnym niż inne, jeśli idzie o wpływ na umysłowość. Nie można tego lekceważyć. Problemem nie jest przecież kwestia braku informacji, jest ich wręcz za dużo, problemem jest taka absorbcja różnej rangi wiadomości, żeby one razem przekuwały się w wiedzę, a nawet – daj Panie Boże – mądrość. I to jest rola szkoły.

Jak zatem wyznaczyć cel formalnej szkolnej edukacji? To samodzielność myślenia, naukowa weryfikacja faktów, wnioskowanie, rozumowanie, dowodzenie stawianych tez, krytyka źródeł, oparta na wnikliwej lekturze interpretacja, skuteczna i etyczna komunikacja, eksperyment naukowy. Ten szereg można jeszcze dalej pociągnąć, ale w największym skrócie właśnie o to chodzi.

We współczesnym, przeciążonym informacjami świecie szczególnie ważne jest samodzielne docieranie do wiedzy, umiejętność jej weryfikacji, hierarchizacji wiadomości, sięganie do źródeł wiarygodnych, rzetelnych, popartych autorytetem nauki.

To nie jest nic nowego. W programie naukowym opublikowanym w 1919 roku przez Sekcję Szkolnictwa Średniego przy Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego dopiero rodzącej się Rzeczypospolitej Polskiej kładziono nacisk na samodzielność, odpowiedzialność i dyscyplinę umysłową uczniów. Materiał do opanowania nie miał być nadmiernie rozbudowany, chodziło o to, żeby był realistyczny. Tempo nauki miało być zindywidualizowane. Uczeń miał wiedzieć, po co się uczy danego przedmiotu (bardzo ważny punkt). Program konkretnego gimnazjum był ustalany przez dyrektora, a program przedmiotu opracowywany przez nauczyciela. Zalecana była współpraca nauczycieli różnych przedmiotów, na przykład fizyki, chemii, biologii czy języka polskiego, języków klasycznych i nowożytnych.

Jak to się ma do dyskusji o relacji między umiejętnościami a wiedzą we współczesnej szkole? Jeśli wyznaczymy jako najważniejsze wspomniane wyżej cele, to zobaczymy, że dylemat, czego ma być więcej, stanie się bezprzedmiotowy. Oczywiście samodzielności myślenia bez opanowanej w jakimś wymiarze wiedzy nie nauczymy. Wiedza z każdego przedmiotu powinna mieć jednak taki zakres i wymiar, żeby dawała możliwość zgłębiania jej, rozumienia, poszukiwania źródeł i weryfikowania ich. I jeszcze więcej – jej pogłębiania przez całe życie! Nie chodzi zatem o rozstrzyganie mniej czy więcej, ale o wskazanie tego, co bezwzględnie niezbędne.

Przy pisaniu podstawy programowej trzeba brać pod uwagę możliwości realizacji jej zapisów w zwykłej szkole, w rozsądnym czasie, w ten sposób, żeby nie było pośpiechu, ale żeby nauczyciel mógł osiągnąć cele w pracy z każdym uczniem w wyznaczonym terminie.

Najważniejsze jest pozostawienie czasu i spokoju na przykuwanie uwagi do omawianych zagadnień, budzenie – choćby w niewielkim wymiarze – emocjonalnego zaangażowania w studiowany problem (obserwacja świata, eksperyment, powolna, otwarta na emocje lektura itd.), analizę popełnianych błędów, wreszcie na utrwalanie wiedzy, żeby zapadła w obszar pamięci głębokiej. I musi zostać czas na omawianie spraw aktualnych: działanie szczepionek, zmiany klimatu, spory za i przeciw budowie elektrowni atomowych, historia Ukrainy i przyczyny agresji Rosji, twórczość Olgi Tokarczuk itd. Owszem, każde z tych zagadnień może mieć swoje miejsce w podstawie programowej, ale czasem nauczyciel musi reagować na potrzebę chwili, na pytania i wątpliwości uczniów – na to musi być czas. No i musi być czas na zwykłą rozmowę.

Konkretne zapisy w podstawie programowej powinny być uzasadnione celem nadrzędnym wobec samej wiedzy. Na przykład podczas lekcji języka polskiego gramatyka ma być podporządkowana uczeniu komunikacji, jasnego i skutecznego wyrażania myśli, a także rozumienia cudzej wypowiedzi. Ponadto gramatyka języka polskiego musi być konfrontowana z systemami gramatycznymi innych języków. Wtedy nie będzie abstrakcyjną, formalną, przekazywaną do odtworzenia wiedzą, ale zasobem umiejętności służących wyraźnemu celowi.

Powinniśmy uprzedzić dyskusje o konkretnych zapisach, żeby ruszyć z miejsca. Żeby rezygnacja z Sienkiewicza, Żeromskiego czy Gombrowicza (możemy tu wstawić jakiekolwiek nazwisko) nie stała się (jak co jakiś czas się dzieje) aktem politycznym. Znika w takich sporach z pola widzenia sens czytania, rozumienia utworu, przeżywania go, uruchamiania przezeń emocji, rozmowy o dziele, wreszcie – świadome wejście w świat wysokiej kultury. Zostają nazwiska i tytuły. Niektórzy są przekonani, iż najlepiej  wskazać ich jak najwięcej. Na marginesie dodajmy, że wedle programu gimnazjalnego z 1922 roku w każdej klasie uczniowie obowiązkowo mieli do przeczytania dwie-trzy lektury (tak!), ponadto nauczyciel mógł zalecić dodatkowe, ale zaznaczano: „nie przeciążać uczniów".

Mniej nie zawsze znaczy mniej, czasem znaczy więcej, bo lepiej, głębiej i mądrzej.

Podstawa programowa do języka polskiego dla gimnazjum z 2008 roku wskazywała niewielką liczbę lektur bezwzględnie obowiązkowych, natomiast dawała nauczycielowi dowolność w wyborze lektur dodatkowych. I oto badanie PISA pokazało, że w latach 2009-2018 (a więc w czasie obowiązywania tamtej PP) wzrosło czytelnictwo wśród piętnastolatków, ich pozytywne nastawienie do czytania, czas poświęcany na czytanie itd. Różnica wynosiła prawie 10 punktów procentowych. Nie wiadomo oczywiście, czy mieliśmy tu do czynienia z przyczyną i skutkiem, czy z przypadkową korelacją, w każdym razie mniejsza liczba lektur nie sprawiła, że młodzi ludzie przestali czytać, wręcz przeciwnie. Inna sprawa, że analiza innych badań czytelnictwa pokazuje, iż jest spora grupa uczniów, którzy chętnie by czytali to, co ich interesuje, ale obowiązki szkolne im to utrudniają, jest też taka grupa, która dużo czyta, ale zupełnie ignoruje lektury. Te fakty powinno się brać pod uwagę, jeśli szkoła ma skutecznie zachęcać do czytania, a nie zniechęcać.

Podobnie jest z zapisami w podstawach programowych do innych przedmiotów. I tutaj dotykamy kolejnego zapisu z umowy koalicyjnej, który domaga się doprecyzowania. Mowa tam jest o ograniczeniu obowiązków związanych z odrabianiem zadań domowych. Dobrze, że nie mówi się – jak w kampanii wyborczej – o rezygnacji z zadań. Jest oczywiste, że pewne działania uczeń musi podejmować po lekcji: na przykład popracować nad projektem, przygotować prezentację, przeczytać lekturę, samodzielnie poszukać informacji na jakiś temat, zweryfikować źródła, a także utrwalić wiedzę przed sprawdzianem, powtórzyć słowa z języka obcego… Ważne jest jednak ograniczenie obowiązków. Badania w wielu krajach świata pokazują, że nie ma korelacji między czasem poświęcanym przez uczniów na pracę domową, a efektami – są kraje (zwłaszcza azjatyckie), gdzie wytężona praca przynosi efekty, ale są i takie (zwłaszcza w Europie, np. w Finlandii czy Irlandii), gdzie efekty osiąga się głównie dzięki pracy w szkole. Odgórne, polityczne regulowanie tej sprawy nic nie da, natomiast rozsądne wyznaczenie celów edukacji i realistyczna podstawa programowa w naturalny sposób wpłyną na dydaktykę, a więc w konsekwencji na gospodarowanie czasem wolnym przez uczniów.

Dotychczasowa podstawa programowa do większości przedmiotów jest tak napisana, jakby jej założeniem było przygotowanie przyszłych studentów z każdej dziedziny nauki. Tymczasem trzeba tak uczyć, żeby młody człowiek po prostu poznał zasady rządzące światem (fizyczne, biologiczne, historyczne, kulturowe itd.), by każdy uczeń potrafił zrozumieć świat, w którym żyje. Natomiast zainteresowanym przedmiotem trzeba dać czas i możliwości na samodzielne, choć ze wsparciem nauczyciela, zgłębianie wiedzy ze swojej dziedziny. Przy obciążeniu wszystkimi przedmiotami (i zajęciami pozaszkolnymi) oni nie mają kiedy rozwijać się w kierunku, w którym chcieliby pójść.

Trzeba jednak jasno powiedzieć, że podstawa programowa to tylko jeden z czynników wpływających na naukę w szkole. Drugim jest system egzaminacyjny. A ten z natury rzeczy skupia się na tym, co sprawdzalne i weryfikowalne, czyli na wymiernym efekcie uczenia. Najłatwiej sprawdzić wiedzę i niezbyt skomplikowane umiejętności, a jeśli bardziej skomplikowane, to kryteria ich oceniania i tak je sprowadzają do czynności rutynowych i powtarzalnych. Przykładem jest pisemne zadanie z języka polskiego. Mądrość, oryginalność, inwencja ucznia nie są premiowane, a nawet mogą stanowić przeszkodę w ocenie jego pracy. Dobrze widziane są wypowiedzi pisemne standardowe, rutynowe, pozbawione ewidentnych błędów, ale powtarzające oczekiwane sądy. Tak się dzieje nawet, jeśli kryteria przewidują punkty za oryginalność. Tę bowiem musi ocenić egzaminator, który nie chce ryzykować – być może niejeden wątpliwości rozstrzygnie na korzyść ucznia, ale inny tego nie zrobi. Ocena, która może decydować o przyszłości młodego człowieka, jest uzależniona od uznania osoby sprawdzającej. Dlatego prace nad zmianami w systemie egzaminacyjnym muszą się odbywać razem z pracą nad podstawą programową. Gdy wyznaczymy cele kształcenia, powinniśmy od razu przewidzieć, jak i za pomocą jakich narzędzi sprawdzimy osiągnięcia uczniów.

No i czynnik trzeci, może najważniejszy – nauczyciel. Tak w istocie to on staje przed klasą i od niego najwięcej zależy. Rozbudowana podstawa programowa i wymagania egzaminacyjne utrudniają mu życie, ale nie uniemożliwiają sensownej pracy. Na szczęście wielu nauczycieli po prostu robi swoje, najlepiej, jak umie. Dobrze by było jednak usunąć przeszkody i dać nauczycielom więcej realnej wolności w ustalaniu programu i jego realizacji. Tyle że takie rozwiązanie łączy się z ryzykiem. Nie wszyscy nauczyciele chcą sami decydować. Dla wielu właściwa jest realizacja gotowego programu. Gdy funkcjonowała poprzednia, względnie liberalna podstawa programowa do języka polskiego dla gimnazjum, co piąty (tak!) nauczyciel twierdził, że przewiduje ona za mało (!) lektur. W sytuacji, gdy nie było określonego górnego limitu, w istocie sąd ten oznaczał tyle, że dla bardzo wielu nauczycieli problemem było to, iż wskazano za mało (!) lektur bezwzględnie obowiązkowych. Klasy 1-3 nie miały żadnych narzuconych tytułów. Co zatem niejedna nauczycielka zalecała do czytania dzieciom? To, co sama czytała 20-30-40 lat wcześniej: „Plastusiowy pamiętnik" lub „O Wojtku strażaku", utworki dziś kompletnie anachroniczne, wymagające objaśnień opisywanych realiów (dzieci dziś nie mają pojęcia, co to jest kałamarz, obsadka, stalówka, dlaczego domy są kryte strzechą itd.). Nie łudźmy się, ostatnia zmiana podstawy programowej została przyjęta pozytywnie przez całą rzeszę uczących, bo odetchnęli z ulgą, że zdjęty został z nich ciężar decyzji. Nie chcę osądzać, po prostu wolność to ciężar podejmowania decyzji.

Co w tej sytuacji zrobić?

Najnowocześniejsza podstawa programowa i mądry system egzaminacyjny nie pomogą, jeśli wielu nauczycieli pozostanie bezradnych wobec stawianych przed nimi wymagań.

Napiszę teraz coś utopijnego, ale niech będzie. Doraźne wsparcie nauczycieli, punktowe szkolenia to za mało. Student opuszcza uniwersytet i idzie pracować do szkoły w wieku 24-25 lat. Przed nim bez mała 40 lat uczenia. Student bardzo dobry, świetnie przygotowany do zawodu już po 10 latach zaczyna odstawać od wiedzy ze swojej dziedziny, a co dopiero powiedzieć o wiedzy z zakresu psychologii uczenia, neuronauki, kognitywistyki. Mój utopijny postulat jest taki, że każdy nauczyciel raz na jakiś czas powinien korzystać z urlopu naukowego, podczas którego wracałby na uniwersytet, żeby przejść na przykład semestralny, intensywny, koherentny, dobrze przemyślany kurs uzupełniający jego wiedzę. Dodatkowa korzyść polegałaby na tym, że na kilka miesięcy zostawiałby szkołę (tu: zapobieganie wypaleniu zawodowemu), natomiast wchodziłby w rolę studenta, a więc wypadałby z rutyny i przyzwyczajenia mentorskiego, nade wszystko jednak ćwiczyłby na nowo samodzielność myślenia, byłby wytrącany z ustalonych formuł.

Inna utopijna idea łączy się ze wsparciem merytorycznym dotyczącym zagadnień nowych, aktualnych, stawiających osobę uczącą przed wyzwaniem szybkiego dokształcenia się. Na przykład nauczyciel fizyki zostaje przez uczniów zapytany, o co chodzi z bozonem Higgsa (bo przeczytali o tym na TikToku). Taki nauczyciel szuka szybko możliwie wyczerpujących informacji na ten temat w różnych źródłach, niektóre z nich nie są dosyć rzetelne, inne wyjaśniają problem w sposób trudny i zagmatwany. Może instytucje o dużym autorytecie (uniwersytety, Polska Akademia Nauk) mogłyby powołać Szybkie Pogotowie Dydaktyczne, grupujące specjalistów z różnych dziedzin, którzy mocą swojego profesjonalizmu w nadzwyczajnych sytuacjach szybko publikowaliby na specjalnym portalu materiały służące wyjaśnieniu budzących zainteresowanie lub emocje zagadnień i podsuwałyby rozwiązania metodyczne.

Zmiany w edukacji muszą być spójne i dogłębnie przemyślane. Nie wystarczy „odchudzenie". Musimy wiedzieć, czego i po co mamy uczyć.

prof. UJ, dr hab. Krzysztof Biedrzycki

listy@wyborcza.pl

icon/Bell Czytaj ten tekst i setki innych dzięki prenumeracie
Wybierz prenumeratę, by czytać to, co Cię ciekawi
Wyborcza.pl to zawsze sprawdzone informacje, szczere wywiady, zaskakujące reportaże i porady ekspertów w sprawach, którymi żyjemy na co dzień. Do tego magazyny o książkach, historii i teksty z mediów europejskich.
Małgorzata Bujara poleca
Podobne artykuły
Więcej
    Komentarze
    Jeszcze jedno w nawiązaniu do listu. W konkluzji czytamy:
    Zmiany w edukacji muszą być spójne i dogłębnie przemyślane. Nie wystarczy „odchudzenie". Musimy wiedzieć, czego i po co mamy uczyć.

    Nic dodać, nic ująć !
    już oceniałe(a)ś
    20
    0
    Dziękuję za dwie utopijne idee. Mam nadzieję, że kiedyś staną się realną pomocą dla nauczycieli.
    już oceniałe(a)ś
    13
    0
    Proponuję ekspertom zajrzeć na profil "matura to bzdura". Tam można się wiele dowiedzieć o skutkach edukacji w Polsce.
    już oceniałe(a)ś
    4
    0
    Panie Przewodniczący i Premierze Tusk.

    Jeśli edukacja jest dla Pana ważna, to proszę usilnie i stanowczo, żeby tym resortem pokierowała osoba, która jest do tego przygotowana KOMPETENCYJNIE !
    Proszę odłożyć na bok rozdzielnictwo w ramach KO, oraz całej koalicji, dla nas obywateli to nieważne.

    CZY jest ktoś przygotowany lepiej niż pani Agnieszka Dziemianowicz-Bąk ?

    Wiem, że szefem MON nie musi być wojskowy, a MZdr. lekarz, ale zawsze powinien to być ktoś, kto jest z problematyką dobrze obeznany.

    Proszę darować uszczypliwość, ale pamiętam szefowe tego resortu a czasów PO - zapytajcie, co o nich sądzą nauczyciele.
    No i banał:

    TAKIE BĘDĄ RZECZYPOSPOLITE, JAKIE ICH MŁODZIEŻY CHOWANIE !
    @rjbb
    Mam nadzieję, że jest w Polsce ktoś lepiej przygotowany niż Agnieszka Dziemianowicz- Bąk. Bo ona mówi o religii, edukacji zdrowotnej, seksualnej, podwyżkach, ale o zmianach programowych, które wspierałyby rozwój gospodarczy, technologiczny nie ma do powiedzenia nic. Jest absolwentką pedagogiki i filozofii, więc niewiele może wnieść do rozwoju nauki i gospodarki.
    już oceniałe(a)ś
    6
    3
    @a9
    A ty wiesz o czym piszesz? Mowa o EDUKACJI dzieci i młodzieży, a nie o nauce , badaniach i rozwoju.
    Tu właśnie pedagogika jest istotna oraz uogólnione spojrzenie na kształtowanie osobowości człowieka i obywatela - takiego, który wie czego nie wie i wtedy milczy.
    już oceniałe(a)ś
    5
    2
    @rjbb
    Nie chciałbym, żeby edukacją młodych ludzi w liceum zajmował się ktoś przekonany, że najważniejsza jest pedagogika, a nie STEM.
    już oceniałe(a)ś
    3
    1
    @rjbb
    A gdyby wszyscy tak wierzyli w profesjonalizm lewicowych posłów, to Lewica nie skończyłaby z tak słabym wynikiem jaki ma.
    już oceniałe(a)ś
    2
    1
    Reforma powinna dotyczyć nie tylko podstawy programowej! Jakość kształcenia zależy od nauczycieli i to od nich trzeba zacząć reformy. Obowiązkowe szkolenia na koszt państwa, ciekawe, rozszerzające wiedzę nie tylko z własnego przedmiotu, podnoszące kompetencje zwłaszcza cyfrowe. Informujące o tym co uczniów zajmuje w Internecie - portale społecznościowe, muzyka, filmy - aby mogli z nimi o tym rozmawiać, wprowadzać na swoich przedmiotach. Wiedza o edukacji w innych krajach, wizyty robocze, wycieczki edukacyjne. Niech pracodawca zadba o pracodawcę.
    już oceniałe(a)ś
    2
    0
    >> Żeby rezygnacja z Sienkiewicza, Żeromskiego czy Gombrowicza (możemy tu wstawić jakiekolwiek nazwisko) nie stała się (jak co jakiś czas się dzieje) aktem politycznym.

    Rezygnacja z Sienkiewicza byłaby aktem łaski. Utworki Sienkiewicza to poziom powieści pociągowej, coś co w erze przed pojawieniem się smartfonów było odpowiednikiem książki leżącej w poczekalni do dentysty. Można było zasadniczo zacząć czytać w dowolnym miejscu i bez żalu lekturę porzucić po wywołaniu do gabinetu. Nie chodziło o bycie bogatszym ze świata idei autora, ale o to, by szybciej przeleciał czas.

    Czytanie tych wszystkich pierdów Sienkiewicza, takich jak "W pustyni i w puszczy", "Krzyżacy" czy inne trylogie wywołało we mnie wstręt do szkoły. Dobrze, że zacząłem, zanim poszedłem do szkoły. W przeciwnym wypadku byłoby zagrożenie, że szkolne lektury, z Sienkiewiczem na czele, skutecznie obrzydziłyby mi w ogóle obcowanie z literaturą.
    @kr_okodyl
    Ośmielam się zauważyć, że lektury dla dzieci i lektury dla dorosłych, to dwa różne światy.
    Wiedzę dzieciaki mają wynosić przedmiotów, zaś lektury powinny im się podobać, by zaczęły czytać.
    Ile "pierdół" jest u Brzechwy, bo np. "a to feler, westchnął seler", albo "raz poszła więc do fryzjera: poproszę o kilo sera", "oraz wieloryb stary, co zgubił okulary".

    Trzeba bronić dzieci i edukację przed mądralami, którzy niczego nie rozumieją.
    już oceniałe(a)ś
    4
    2