Nie można wymagać od ludzi porzucenia tego, co stanowi ich rusztowanie estetyczne, etyczne, moralne, powiem nawet - duchowe, choć używając tego słowa, mam na myśli po prostu ludzką psychologię i społeczne oraz kulturowe napięcia z niej wynikające - dowodzi czytelnik, polemizując z prof. Matczakiem.
Ten artykuł czytasz w ramach bezpłatnego limitu

W weekendowym "Magazynie Wyborczej" przeczytałem esej prof. Marcina Matczaka z diagnozą stanu społecznego i radami, jak zaradzić podziałom. Ale w odróżnieniu od „Manifestu komunistycznego” Marksa, w którym przynajmniej diagnoza była trafna, tekst prof. Matczaka chybia i diagnozy, i recepty, bo nie bierze zupełnie pod uwagę czynnika ludzkiego.

To, co proponuje autor, to prawie algorytm, struktura wręcz nieludzka, powstała z punktu widzenia technokratyczno-pragmatycznego. W takim ujęciu nie ma miejsca na uznanie wiodącej w stosunkach międzyludzkich roli psychologicznych sentymentów i resentymentów, ich trwałości, genetycznego priorytetu, ich fundamentalnego wpływu na zachowania, poglądy, wierzenia i interpretacje, niepoddające się prostym dyrektywom mechanistycznym. Nie można wymagać od ludzi porzucenia tego, co stanowi ich rusztowanie estetyczne, etyczne, moralne, powiem nawet – duchowe, choć używając tego słowa, mam na myśli po prostu ludzką psychologię i społeczne oraz kulturowe napięcia z niej wynikające. Zaprzeczanie tym czynnikom czy niebranie ich pod uwagę tak, jak na to zasługują, to nie racjonalizm, choć to zaprzeczanie wynika z czystego rozumowania.

Człowiek jest znacznie bardziej zwierzęciem niż mechanizmem. Zadanie, jakiego podjęcia się proponuje mu Marcin Matczak, oznacza  rezygnację z kształtowania swego środowiska zgodnie ze swymi postawami, instynktami, naturą i akceptację nieingerencji, byłoby dobre, gdyby to miałby być program dla komputera. Ale wymagać tego od człowieka z krwi i kości nie sposób. Tego rodzaju sklejanie tkanki społecznej, wygładzanie pęknięć i posypywanie pozłótką, a na koniec, jak to się często w nieuprawniony sposób robi, nazywanie tego kompromisem (choć autor tego słowa, zdaje się, nie używa) urąga mojemu poczuciu tożsamości.  A poza tym jest, czy byłoby, przeciwskuteczne wobec jednego z naczelnych zadań społeczności ludzkiej, czyli postępu, pokonywania trudności i przeciwieństw konserwujących status quo.

Propozycja Marcina Matczaka porzucenia woli skonfrontowania się z tym, co jest niezgodne z obrazem świata jakiejkolwiek grupy społecznej, skutkowałoby zastojem historycznym.

Może i nie byłoby konfliktów, ale czy bez konfliktów, bez walki, bez zwycięstw (i przegranych) można by w ogóle mówić o historii? Nie przypadkiem chyba autor używa przykładu tradycyjnej, z Chin się wywodzącej praktyki sklejania pękniętych naczyń. Bo jeśli przypomnimy sobie trwającą tysiąclecia stagnację chińskiego społeczeństwa i w ostateczności jego upadek, to zobaczymy niestosowność propozycji autora. Sentymentalizm, chwalebny w traktowaniu cennych przedmiotów, w podejściu do spraw społecznych gwarantować może jedynie znieruchomienie i martwotę tego społeczeństwa.

listy@wyborcza.pl

icon/Bell Czytaj ten tekst i setki innych dzięki prenumeracie
Wybierz prenumeratę, by czytać to, co Cię ciekawi
Wyborcza.pl to zawsze sprawdzone informacje, szczere wywiady, zaskakujące reportaże i porady ekspertów w sprawach, którymi żyjemy na co dzień. Do tego magazyny o książkach, historii i teksty z mediów europejskich.
Agata Żelazowska poleca
Podobne artykuły
Więcej
    Komentarze
    Polskie społeczeństwo jest z krwi i kości aspołeczne, wiec nawet najpiękniejszej hipotezie prof Matczaka brak jest rzeczywistego odniesienia. Polacy nigdy nie mieli poczucia wspólnoty, a podziały klasowe determinowały byt. Pomijając uwarunkowania polityczne, to największa wspólnotowa tożsamość istniała w PRLu. Wszyscy mieli niewiele, nawet partyjni dygnitarze, wiec łatwiej było być jednym plemieniem. Rozpadło się w czasach balcerowiczowskich dzikiej amerykanki. Chyba nigdy nie wróci, bo od 1989r wykopaliśmy nie jeden Grand Canyon.
    już oceniałe(a)ś
    4
    2