Kontynuacja rodzinnych historii z bestsellerowej powieści „Cztery drogi” Tommiego Kinnunena.
Mądra i wzruszająca opowieść o losach wielopokoleniowej fińskiej rodziny. Doskonała do czytania jako kontynuacja „Czterech dróg”, ale równie wciągająca jako samodzielny utwór. Obsypany nagrodami autor w ujmujący sposób opisuje swoistą szkołę przetrwania we współczesnym świecie, bywa przy tym równie wrażliwym jak okrutnym dla swoich bohaterów. Wybitne tłumaczenie Sebastiana Musielaka sprawia, że historia wydaje się jeszcze bliższa polskiemu czytelnikowi.
„Inni niż my” to historia nowego miejsca – domu powstającego na powojennych gruzach i w cieniu traumatycznej przeszłości. Ciepła, pełna wzruszeń opowieść o losach najmłodszego pokolenia rodziny poznanej w powieści „Cztery drogi”.
Losy głównych bohaterów - niewidomej od urodzenia Heleny, homoseksualnego Tuomasa i Johannesa, poszukującego własnego miejsca w świecie - przynoszą sugestywny obraz życia rodzinnego i dokonującej się nieuchronnie pokoleniowej zmiany warty.
„Inni niż my” jest powieścią o tym, jak pozostać wiernym sobie, starając się nie krzywdzić innych, i nie łamać zasad wyniesionych z domu rodzinnego. A także o tym, że życie jest nieustannym tworzeniem samego siebie w otoczeniu innych, niekiedy bardzo nam bliskich ludzi.
Tommi Kinnunen – ur. w 1973 r., fiński nauczyciel i pisarz, autor spektakli i tekstów kabaretowych. "Cztery drogi" to jego debiutancka książka, która otrzymała wiele nagród i nominacji, m.in. nagrodę Finnish Grand Journalism Prize za najlepszą powieść 2014 roku oraz nagrodę Fińskiego Stowarzyszenia Księgarzy.
Przekład: Sebastian Musielak
Wydawnictwo W.A.B.
Seria: Don Kichot i Sancho Pansa
Tytuł oryginału: Lopotti
Copyright © Tommi Kinnunen and WSOY
Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXVII
Copyright © for the Polish translation by Sebastian Musielak, MMXVII
Wydanie I, Warszawa MMXVII
Data premiery: 25 października 2017
gwfoksal.pl
Znamy się, chociaż Ty jesteś tam w środku, a ja tutaj, na zewnątrz brzucha Twojej mamy. To ja Ci śpiewałem. To ja pytałem Twoją mamę, czy mogę spróbować dotknąć i pogładzić to, co w moim przekonaniu było Twoim czołem. Kocham Cię, chociaż jeszcze Cię nie widziałem. Będziesz mówić mi „tata”. Mam oczywiście własne imię, ale nie będzie Ci ono nigdy potrzebne, bo dla Ciebie nauczę się tego nowego imienia. Wystarczy, że zawołasz na pomoc tatę, a wtedy ze wszystkich ludzi na świecie właśnie ja usłyszę Twoje wołanie i natychmiast do Ciebie przybiegnę. Obiecujesz, że zawsze będziesz przybiegała przytulić się do taty, jeśli coś się stanie? Pocieszę Cię, kiedy się skaleczysz albo przewrócisz.
Tata umie przepędzić zło. Przy tacie dziecko czuje się bezpieczne. Ale będziesz przychodziła przytulić się do Taty także wtedy, kiedy wszystko będzie w porządku, dobrze? Usiądziemy sobie i będziemy się cieszyć, że mamy taki piękny letni wieczór albo że dostałaś dziesiątkę z historii. I nie będziesz się bać opowiedzieć mi o swej pierwszej miłości? Ja Ci wtedy powiem, że zakochać się łatwo, ale by potem jeszcze kochać, to trzeba się już trochę napracować. Będę miał dla Ciebie wiele innych rad, nie wiem tylko, czy na coś Ci się zdadzą. Bo życie nie zawsze układa się tak zgrabnie, żeby dało się na jego podstawie wykreślić mapę dla drugiego człowieka. To Ci jednak mówię już teraz, że cokolwiek będzie leżeć Ci na sercu, ja chcę razem z Tobą myśleć, co z tym fantem zrobić. Nie będzie takiej sprawy, o jakiej nie mogłabyś mi powiedzieć. Chcę słyszeć wszystkie Twoje słowa. Nigdy Cię nie odtrącę, nigdy nie przestanę być Twoim tatą. Będę Cię chronił aż do mojej śmierci i jeszcze zza grobu. Piszę ten list w tajemnicy przed Twoją mamą, bo gdyby się o nim dowiedziała, toby mnie nazwała sentymentalnym głuptasem. Włożę tę kartkę do koperty i napiszę na niej imiona, o których myśleliśmy dla Ciebie. Nie wiem, czy się zachowa do czasu, kiedy nauczysz się czytać.
Tata
[…]
Mama ujmuje mnie pod pachy, podnosi wysoko i znowu sadza, gdzieś głęboko.
– Posiedź no tu. Trzewik uderza o dno, które odpowiada głucho jak beczka. Nie wiem, gdzie jestem. Ciasno mi. Macam rękami dokoła, jedną sięgam krawędzi. Jest chłodna, niemal zimna. Głos mamy dobiega z góry, ze słabym echem.
– Helena, przytul no Johannesa. Mama sadza przede mną mojego braciszka i siedzimy oboje w rozkroku, jedno za drugim. Obejmuję go, bo Johannes boi się wszystkiego, co dla niego nowe. Pytam mamę, gdzie jesteśmy, lecz nie odpowiada.
Z drugiej strony słyszę głos babusi. Mówi, że jesteśmy w takim wagoniku, co się nim wozi piasek po torach, które Niemcy położyli od wojny. Że mama chce tę kolejkę sfotografować, choć podobno nie wolno tego robić. Johannes się wywija, ale go nie puszczam, tylko zaczynam kołysać i mówię mu jeszcze „szuru-buru”, i wtedy się uspokaja. Mama staje za nami i każe nam się nie ruszać. Zaraz nam zrobi zdjęcie. Dziwi się, że te tory takie wąskie, ale babusia mówi, że takie żołnierzom 16 zupełnie wystarczają. Nagle w głosie mamy słyszę łobuzerską nutę, kiedy zastanawia się głośno, czy dałoby się taki wagonik poruszyć z miejsca. A co, niech i nasze dzieciary choć raz w życiu przejadą się pociągiem. Babusia się śmieje i staje obok niej, za nami. Mówi, że biedni to zawsze kiełbie we łbie mają. Babusia chodzi inaczej. Mama idzie po piasku żwawo, szur-szur-szur- -szur, za to babusia utyka, szur-szuuur-szur-szuuur. Tata mówi, że babusia Maria kuśtyka. Oddechy babusi i mamy słychać blisko siebie.
– Lahja, gotowa? – pyta babusia.
– Gotowa – odpowiada mama.
– No to dawaj, rzekł stary gospodarz do swej młodej żony.
Piasek zgrzyta im pod butami. Obie sapią. Mama wydaje z siebie dziwaczny, skrzypliwy odgłos, niby oddycha, lecz wstrzymuje oddech. Tak samo skrzypiał tata, kiedy na urlopie odsunął swoje łóżko od łóżka mamy i wytaszczył je z komory. Nagle czuję szarpnięcie w przód, takie samo jak wtedy, gdy koń rusza z miejsca i tata każe się trzymać. Mówię Johannesowi, że jedziemy, boby się przestraszył. Powtarza za mną: „dziemy”. Nie umie jeszcze wszystkich słów. Kręci główką, rozgląda się. Mama się śmieje. Babusia też rechocze.
– Mało kiszki nie wysrałam, ale co tam!
– Nie mówcie tak – syczy mama.
Głaszczę Johannesa po włosach i mówię mu, że babusia się wygłupia. Braciszek chwyta mnie rączkami za palce i miętosi je. Mama się śmieje i mówi, że jestem dzielna, bo umiem zająć się bratem, i że od tego właśnie są starsze siostry. Ja zajmuję się Johannesem, a Anna zajmuje się mną. Odwracam głowę i pytam, dokąd dochodzą te tory. Mama odpowiada, że chyba aż na samo południe, ale nie wie na pewno. Najdalej w życiu była w Oulu, za to babusia to się najeździła pociągami, jak uczyła się kiedyś w takiej ogromnej Szkole Położnych na samiuteńkim południu, gdzie jest już tylko morze i nic więcej. Tam jest zupełnie inaczej niż u nas, inne są drzewa i inne domy, z kamienia budowane. Puszczam Johannesa, bo już się nie boi, i badam rękoma, co jest za plecami. Sterta piachu. Kładę się na niej, ale Johannes siedzi mi na sukience. Bok wagonika jest chłodny. Już w ogóle nie czuć, że jedziemy, nic nie szarpie, nie kolebie. Czasem tylko zadrży dno i wtedy coś stuknie. Babusia mówi, że tak właśnie śpiewają żelazne koła wagonów.
Słońce grzeje twarz. Otwieram oczy szeroko. Czasem światło przesłania jakiś cień. To drzewa. Tata mówi, że jak byłam mała, to widziałam wszystko wszyściutko i dopiero potem zachorowałam, lecz ja już tego wcale nie pamiętam. I taty też już nie ma w domu, bo teraz jest na wojnie. Przyciskam oczy kciukami. Lubię to robić. W drzewach szumi wiatr. Jest niedziela. Babusia śpiewa do taktu postukujących kół: Będę łaził po wsi w tę i z powrotem, aż butów całkiem nie znoszę. I będę całował, którą tylko zechcę, i żadna mi się nie oprze. Mama nie lubi piosenek babusi. „A, dalibyście już spokój z takimi”, mówi zawsze, kiedy babusia zaczyna śpiewać.
– Gdzie jedziemy? – pytam, a mama mówi, że do domu.
Babusia tłumaczy, że do samego Lopotti tory jeszcze nie dochodzą. Niemcy je ciągną z południa i wkrótce dojdą do wsi kościelnej, a potem tory pójdą dalej, hen do ruskiej granicy i murmańskiej kolei. Ale na razie jest, jak jest i dlatego musiały wziąć konia. Mama mówi coś babusi. Nie wiem co, ale w jej głosie nie słyszę już śmiechu. Wagonik zwalnia i w końcu staje. Mama staje obok wagonika.
[…]
Johannes chce się wyrwać, lecz przyciągam go do siebie. Idziemy innym rytmem i kiedy on się unosi, ja zawsze opadam. Sam to spostrzega i podskakuje. Ja też i teraz skaczemy na zmianę. Potem mówię mu, że będziemy robić tak, że najpierw dwa podskoki na prawej nodze, a potem dwa na lewej. Johannes od razu rozumie i skaczemy na zmianę. Nagle się zatrzymuje.
– Kałuża. Obchodzimy ją z prawej strony. Potem znowu skaczemy, choć jest mi gorąco w tylu rzeczach. Mama objuczyła Johannesa zawiniątkiem z prześcieradła, w którym niesie dwie poduszki. Nie wiem, czy spakowała też do środka smoczek. Wleczemy się na samym końcu. Gdzieś od tyłu słychać buczenie silnika.
– Czyje to może być auto? – dziwi się babusia.
– Wszystkie zabrali na front, razem z końmi i rowerami. Z całej naszej wsi tylko babusia ma jeszcze rower, ale musiała zdobyć na niego pisemne zaświadczenie. Teraz odwraca się i nasłuchuje. Potem prosi Johannesa, żeby potrzymał rower. Idę mu pomóc. Rower jest bardzo ciężki i boję się, że przednie koło zaraz się wygnie w ósemkę. Samochód jest coraz bliżej, jedzie teraz pod górę. Próbuję wyczuć nosem, czy ma generator gazowy, ale Johannes mówi, że nie. Mama i babusia rozmawiają, mama mówi babusi, że chyba zwariowała. Prycha na nią, że nie ma najmniejszego zamiaru, na co babusia odpowiada, że w takim razie będzie musiała sama. Samochód mozoli się pod górę, silnik wyje. Nagle słychać klakson, Johannes wzdryga się ze strachu i rower upada na niego. Łapię kierownicę, ale jest za ciężka. Słyszę wrzask mamy:
– Co wy robicie?! Przejedzie was!
– Gówno tam przejedzie. Samochód się zatrzymuje.
– A kto tam leży na drodze i drogę tarasuje? Położna?! – krzyczy ktoś z auta.
– Ja, a kto! – odpowiada babusia.
Johannes płacze, próbuję podnieść przygniatający go rower. Mama zostawia wózek i przychodzi mi z pomocą. I beszta nas, że nie umiemy nawet głupiego roweru utrzymać.
– Odbiło ci, kobieto?! – woła znowu ktoś z auta.
– Lepiej już, jak raz człowiekowi porządnie odbije, niż jakby miał być do śmierci stuknięty.
Babusia mówi coś jeszcze, ale nie słyszę, bo Johannes ryczy. Mężczyzna z samochodu woła, że nie i koniec. Babusia odpowiada mu na to, że o ile jej dobrze wiadomo, komendant miał zostać we wsi kościelnej do samego końca i pertraktować z Rosjanami, kiedy się tam zjawią.
– Wróg jest blisko? – pytam.
– Zamknij gębę! – krzyczy mama.
– Nie strasz mi tu Johannesa!
Komendant twierdzi, że telefonowali i kazali mu jechać, ale babusia mówi, że słyszała, że telefony nie działają już od dwóch dni. Mężczyzna woła głośniej:
– Położna ma się natychmiast usunąć z drogi!
– Najpierw weźmiecie mi dzieciaki do auta! Taki duży wóz, a w środku tylko dwóch chłopów!
Pocieszam Johannesa, więc przestaje płakać. Nagle drzwi szoferki się otwierają i na drogę ktoś zeskakuje. Bierze mnie pod pachy i wnosi do środka, każe uważać na głowę. W szoferce cuchnie bimbrem. Potem ktoś sadza obok mnie Johannesa. Na dworze komendant wydziera się na babusię, czy teraz jest już zadowolona, lecz ona mu odpowiada, że będzie zadowolona dopiero, gdy jej córka usiądzie w kabinie. Mężczyzna przeklina i podchodzi do mamy.
– A co zrobimy z tobołami i wózkiem? – pyta mama.
– Co się da na pakę, reszta do lasu. Komendant rzuca coś za siedzenia.
– Jeśli aparat będzie miał choćby jedną małą ryskę, to ci ślepia wydrapię, zobaczysz! – krzyczy mama.
Tamten pyta, czy położna raczy teraz wstać i przestać tarasować przejazd, na co babusia odpowiada, że teraz to tak. Mama siada obok Johannesa, a komendant z przodu. Siedzę przy samych drzwiach i próbuję namacać klamkę, żeby otworzyć babusi, ale auto rusza. Johannes znów zaczyna płakać.
– Dlaczego babusia nie jedzie z nami? – chlipie.
– Nie chce zostawić roweru. Pojedzie za nami, nie bój się.
Johannes klęka na siedzeniu, obraca się do tylnego okna i krzyczy:
– Babusia, babusiaaa!
Komendant każe mu się zamknąć i mówi, że w razie czego położna zatrzyma co najmniej dwie ruskie kolumny. Teraz i ja płaczę. Ściągam z głowy kapelusz i zaczynam tłumaczyć, że babusia przecież nie wie, gdzie trzeba jechać, lecz mężczyzna z przodu wcale mnie nie słucha.
[…]
Tata zamyka najpierw pierwsze drzwi ciemni, a potem drugie i gasi światło. Tuomas nie boi się ciemności. Słyszy pstryknięcie – tata zapalił teraz pomarańczowoczerwone lampy. W ich świetle wszystko wygląda obco i dziwacznie. Są teraz odgrodzeni od zwykłego świata parą szczelnie zamkniętych drzwi, których nigdy nie wolno otwierać bez pukania. Po drugiej stronie zostały mama, rodzeństwo i babusia, po tej stronie są tylko oni, tata i Tuomas.
Światło lamp nie sięga kątów i nie widać już wielkich płatków śniegu. Tata włącza radio i siada obok Tuomasa. Skórzane siedzisko sapie pod ciężarem ciała. Tuomas wie, że zaraz będzie czas. Przyciska długopis do papieru i rysuje zygzak. Tata rozwiera okrągłe metalowe szczypce z czworokątnym otworem pośrodku, wyciąga nimi negatyw z pierwszej koperty i kładzie go w powiększalniku. Wciska guzik i w środku maszyny rozbłyska światło, które rzutuje obraz na maskownicę. Po wciśnięciu drugiego guzika maszyna zaczyna szumieć – to kółka zębate szarpnęły i ciągną głowicę w górę. Obraz się powiększa, tata poprawia ostrość.
Tuomas rysuje nowy zygzak, ten jest bardziej równy. Tata wyłącza światło, wyjmuje z tekturowego pudełka woreczek z czarnej folii i wyciąga z niego arkusz nienaświetlonego papieru. Oddziera połówkę i umieszcza pod ramką maskownicy. Potem reguluje pokrętłem czas naświetlania i wciska guzik startera. Maszyna terkocze i na chwilę rozbłyska światłem. Tata wyciąga kartonik spod ramki i zanurza w wywoływaczu. Śmierdząca ciecz wydobywa na powierzchnię papieru wydarzenie z przeszłości. Tuomas rozpoznaje na obrazie zakrzywioną ścianę kościoła za ołtarzem i namalowanych na niej załamujących ręce aniołów. Na pierwszym planie wyłoniła się długa skrzynia, na której leżą wieńce. Za skrzynią stoi kobieta. Jej twarz wydaje się znajoma.
– Czy to babusia Lahja? – pyta Tuomas.
– Tak.
Babusia wygląda młodziej i jest tęższa. Z surową miną patrzy na wstęgę przy wieńcu.
– Zrobię kilka odbitek. Prosił o nie taki jeden pan z Oulu, napisał do mnie list – mówi tata.
Ogląda zdjęcie w milczeniu.
– W tej trumnie jest mój tata.
O dziadku Onnim nie mówi się często. Nie żył już, kiedy tata i mama się pobierali, i o jego istnieniu przypomina tylko wiszący obok pianina brzydki obraz. Podobno babusia zamówiła go w Oulu u artysty malarza. Zresztą zakrywa go częściowo fotografia, na której dziadek stoi w mundurze i trzyma tatę na rękach. No i dom, niby dziadek go zbudował, ale jest tak wielki, że trudno sobie wyobrazić, żeby ktoś mógł tego dokonać w pojedynkę.
– Jaki był dziadek? – pyta Tuomas.
– Był dobrym ojcem. Śmiał się i śpiewał, i umiał wszystko zbudować. Ale potem to się skończyło.
– Bo umarł?
– Nie tak od razu. Helena jako dziecko pojechała do szkoły do Helsinek, ja zostałem tutaj i dziadek jeszcze długo był z nami w domu. Ale miało się wrażenie, jakby go wcale nie było. Jakby ktoś zgasił w nim światło.
– Na co umarł?
Tata siedzi bez słowa i patrzy na zdjęcie.
– Zapomniał, jak się cieszyć – mówi po chwili.
Wszystkie komentarze