Kiedy naród oddycha z ulgą, że finał krajowego pucharu nie skończył się krwawym mordobiciem, ma mniej więcej takie same powody do satysfakcji jak piłkarz, który jest zadowolony, że nie poślizgnął się na piłce podczas wykonywania rzutu karnego. Co prawda gola nie zdobył, ale się nie zbłaźnił.

W Warszawie nie rozegrano meczu na kosmicznym poziomie, ale drużyny pokazały, że im zależy . Wow. W dodatku trybuny ocalały, nikomu na Pradze i Saskiej Kępie nie stała się krzywda, a i radość stołecznych kiboli tym razem oszczędziła strefę UNESCO i nie nadwątliła struktur światowej sławy makiety Starego Miasta. Czyli było "jak w normalnym kraju" (łatwo pomylić z "normalnie"). A jednak prezes Boniek w naiwnym uogólnieniu nadużył pierwszej osoby liczby mnogiej, mówiąc przed meczem, że ten finał pokaże, czy p o t r a f i m y się zachować. Jeśli owo "my" dotyczyło nie tylko sektorów Stadionu Narodowego, jeśli w swej troskliwej dalekowzroczności prezes PZPN miał na myśli całą futbolową Polskę, niechcący popełnił faux pas (w sky boxie łatwo pomylić z foie gras).

icon/Bell Czytaj ten tekst i setki innych dzięki prenumeracie
Wybierz prenumeratę, by czytać to, co Cię ciekawi
Wyborcza.pl to zawsze sprawdzone informacje, szczere wywiady, zaskakujące reportaże i porady ekspertów w sprawach, którymi żyjemy na co dzień. Do tego magazyny o książkach, historii i teksty z mediów europejskich. 
 
Monika Tutak-Goll poleca
Podobne artykuły
Więcej
    Komentarze