Dla mnie Mecz sobotniego wieczoru z siłą miażdżącej oczywistości oznaczał nie jedną z tysiąca potyczek koniecznych do tego, żeby Polacy mogli wyskakać półfinał siatkarskiego mundialu, ale kolejne w tym roku wielkie derby Madrytu. Tym większe, że znów historyczne za sprawą Atlético, nad którym nigdy dość zachwytów, przeto będę się drużyną Simeone zachwycał, ile wlezie.
Dla fanów siatkówki i innych koszykówek mam wytłumaczenie klasyka (bodaj u Andrzeja Żuławskiego zasłyszane, co nie dziwi, bo jest to tłumaczenie, by tak rzec, frenetycznie celne): dobry mecz futbolowy jest jak dobry seks - można przeżyć kilka orgazmów w ciągu półtorej godziny, zaś w siatkówce i koszykówce ilość ekstaz przerasta ludzkie możliwości. Nie nadążam w tych sportach za dynamiką emocji, nim człowiekowi dupa opadnie na krzesełko, od razu musi ją podrywać, bo drużyna punktuje raz za razem; ja mam jednak naturę kontemplatywną, muszę gola przetrawić, muszę mieć czas, żeby sytuację na boisku poddać refleksyjnej obróbce, lubię też popaść w melancholię, egzorcyzmować stratę, przeżywać niewykorzystane sytuacje, czasem nawet degustować bezbramkowe remisy - tak, nawet te najparszywsze z możliwych, które czynią z najzagorzalszych fanów piłkarskich malkontentów. Och, gdyby mnie poniosło, byłbym gotów dowieść dziś tego, że wyższość piłki nad innym sportami zespołowymi polega na istnieniu bezbramkowych remisów - ten cudowny skandal w świecie, który nie znosi kompromisów, ta zmysłowa ugoda w oceanie testosteronu, ten podwojony kształt doskonały - dwa zera w systemie zero-jedynkowym, ten wyzywający brak puenty wśród totalitarnych rządów dopowiedzeń. Kocham futbol za to, że umie się obyć nawet bez goli, podczas gdy wszędzie indziej remis, nawet punktowany, został uznany za niedopuszczalny i znaleziono nań antidotum w postaci wszelkich dogrywek i tie-breaków.
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Wszystkie komentarze