Najpierw zobaczyłem ludzi, którzy nie wstydzą się szalika. W tamtą sobotę, gdy Borussia podejmowała Hannover. We wtorek, gdy podejmowała w Champions League doniecki Szachtar. I przedwczoraj, gdy jechała do Gelsenkirchen na spektakl zwany tutaj "matką wszystkich derbów".
Widziałem ich wszędzie, od świtu do zmierzchu. W dni międzymeczowe Dortmundu wcale nie zalewają czarno-żółte barwy drużyny, którą regularnie oklaskuje z trybun 80-tysięczny tłum tworzący najwyższą obok barcelońskiej i madryckiej frekwencję w Europie. Widać je tylko w sklepach, dzięki którym można się ubrać w klub, wytrzeć klubem po kąpieli i w ogóle umeblować klubem mieszkanie. Kiedy jednak piłkarze mają wyjść na boisko, kolory rozbłyskują wszędzie. W kawiarnianych ogródkach i salonach fryzjerskich, na samochodach i kamienicach, na garniturach korpoludków pędzących na biznesowe spotkania, ba, w emblematy Borussii pasjami przystrajają się nawet ekspedientki z wytwornych butików. Miasto oddycha futbolem, miasto się z drużyną utożsamia.
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Wszystkie komentarze