31 sierpnia 1920 r. pod Komarowem niedaleko Zamościa polscy kawalerzyści pokonali budzących grozę konarmiejców Siemiona Budionnego w bitwie będącej największym starciem jazdy od czasów Bitwy Narodów pod Lipskiem w październiku 1813 r. Ułani i szwoleżerowie płk. Juliusza Rómmla przeprowadzili ostatnią wielką, klasyczną szarżę kawaleryjską w dziejach.

Rejterujemy. Komisarze starają się nas zawrócić. Nic nie pomaga. Na szczęście tamci nas nie ścigają, bo byłaby katastrofa. Nasi starają się zebrać do kupy brygadę dla drugiego natarcia. Nic z tego. Dowódcy przygnębieni. Groźne oznaki rozkładu armii - opisywał porażkę wielki pisarz Izaak Babel, wówczas podwładny Budionnego.

Gra z Budionnym

O tym, że Wojsko Polskie będzie miało do czynienia z Armią Konną, wywiad wiedział jeszcze przed rozpoczęciem wyprawy kijowskiej 23 kwietnia 1920 r. Zbiera się teraz sława bolszewickiej armii, konna armia Budionnego, która jakoby zwyciężyła Denikina [gen. Anton Denikin, dowódca białej Armii Ochotniczej]. Zbiera się bardzo powoli, bo im pociągi źle pracują, ale powoli przechodzi na prawy brzeg Dniepru. Będzie więc ładna i może rozstrzygająca gra - pisał miesiąc po pierwszych meldunkach do gen. Kazimierza Sosnkowskiego naczelny wódz Józef Piłsudski.

Pierwsza próba rozbicia Armii Konnej została podjęta w okolicach Żytomierza w maju 1920 r. i - podobnie jak następne - spełzła na niczym. Dzięki danym wywiadu radiowego i złamaniu szyfrów Armii Czerwonej sztabowcy znali pozycję Konarmii i jej zamiary, ale nie potrafili tego wykorzystać. Piłsudski w swej książce "Rok 1920" wspomina, że niepowodzenia w bojach z Budionnym obniżały morale, a wróg wydawał się nieuchwytny. W końcu czerwca 1920 r. gen. Stanisław Szeptycki, dowódca Frontu Północnego, ostrzegał Marszałka, że sukcesy Armii Konnej demoralizują nawet polskie jednostki będące daleko od rejonów działania Budionnego. Piłsudski uważał, że losy wojny rozstrzygną się pod Warszawą, ale w chwili, gdy siły Michaiła Tuchaczewskiego znajdowały się na jej przedpolach, nie zapominał o Budionnym i, jak wspominał w "Roku 1920", podczas ostatniej przed bitwą warszawską odprawy uprzedzał generałów, że w każdej chwili mogą mieć na swoich tyłach Konarmię.

Kryć się! Budionny nadchodzi!

Podzielona na cztery dywizje Armia Konna dysponowała silną artylerią, pociągami i samochodami pancernymi, świetną łącznością, samoloty i szczególnie skutecznymi taczankami, wozami konnymi uzbrojonymi w ciężkie karabiny maszynowe. Ciągnęły się one 200-250 m za jazdą i rozpoczynały ostrzał, gdy kawalerzystom nie udało się przełamać obrony. Budionny z powodzeniem stosował tę taktykę przeciwko Denikinowi, a potem w wojnie z Polską.

Ten dawny wachmistrz armii carskiej nie był wielkim strategiem, stosował stary szyk zwany ławą. Nacierał pięcioma, a nawet sześcioma liniami pieszymi i konnymi, za którymi dopiero postępowała zwarta jazda. W pierwszej linii posuwały się lkm [lekkie karabiny maszynowe], za nimi dopiero dalsze linie, poprzedzone przez ckm umieszczone na wozach i bryczkach (czyli na taczankach). Każda rozbita linia (ława) była zastąpiona natychmiast nową. Artyleria nieprzyjacielska strzelała z otwartego pola, z odległości 3500 do 1000 metrów i znakomicie wspomagała swoją jazdę - opisał taktykę Konarmii jeden z dowódców po bitwie pod wsią Suszki, 19 czerwca 1920 r. Budionny lubił stosować pozorowane odwroty - po pierwszym kontakcie z przeciwnikiem jeźdźcy pędzili w stronę lasu, gdzie na atakujących czekały zamaskowane karabiny maszynowe. Stosował też ataki czołowe na umocnione pozycje polskie, ale tylko kiedy miał przewagę. Nawet kilka razy odparty ponawiał uderzenia, aż obrońcom kończyła się amunicja.

Podczas wojny polsko-bolszewickiej Konarmia często okazywała się mniej skuteczna od piechoty, ale miała tę przewagę, że w ciągu dnia potrafiła pokonać duże odległości. Już pogłoski o zbliżaniu się Budionnego wywoływały panikę i chaos na polskich tyłach. Ten nowy instrument walki, jakim okazała się dla naszych nieprzygotowanych do tego wojsk jazda Budionnego, stawał się jakąś legendarną, nieprzezwyciężoną siłą. I rzec można, że im dalej od frontu, tym wpływ tej sugestii był silniejszy i bardziej nieodparty - pisał Piłsudski.

Zarżnij, nie trać naboi

Pierwsze starcie z Armią Konną 31 maja 1920 r. zakończyło się polskim sukcesem, jednak już tydzień później Budionny przerwał front na odcinku Samhorodek - Lipowiec, na południowy zachód od Kijowa. Wyłom miał 12 km szerokości i sięgał 20 km w głąb strefy obronnej. 460 polskich żołnierzy zginęło lub zostało rannych, a 200 dostało się do niewoli, gdzie czekała ich śmierć, bo budionnowcy raczej nie brali jeńców. We wsi Bystryki wymordowali ich aż 700, a w Berdyczowie wycięli w pień pacjentów i personel szpitala - w sumie 600 osób, część spalili żywcem.

Okrucieństwo dowodzącego 6. Dywizją Konarmii Josifa Apanasienki, pastucha przed rewolucją, tak opisał Babel: Nie patrzyłem na twarze, przebijali pałaszami, strzelali. Trupy pokryte ciałami innych, jednego rozdziewiają, drugiego rozstrzeliwują, jęki, krzyki, rzężenie, piekło. To tak niesiemy wolność, okropieństwo. Szukają w zagrodzie, wyciągają. Apanasienko [mówi]: nie trać naboi, lepiej zarżnij. Apanasienko zawsze mówi - siostrę zarżnąć, Polaków zarżnąć. (...) Nienawidzi inteligencji, chce arystokratycznego po swojemu, kozackiego państwa.

Cały artykuł w poniedziałkowej "AleHistoria", dodatku do "Gazety Wyborczej".

 

Znajdziesz nas na Twitterze , Google+ i Instagramie

 

Jesteśmy też na Facebooku. Dołącz do nas i dziel się opiniami.

 

Czekamy na Wasze listy: listy@wyborcza.pl