Śliczna dziewczyna, gwiazda filmowa, celebrytka. Jak może być duchową mistrzynią? Nikt nie słuchał tego, co miała do powiedzenia. A ona uosabiała cechy, do których zmierza każdy buddysta

Łukasz Długowski rozmawia z mężem Małgorzaty Braunek, Andrzejem Krajewskim

Jest to fragment rozmowy. Całość ukaże się w czwartek w "Dużym Formacie"

Dwa lata temu zmarła twoja żona Małgosia.

- Kiedyś mój przyjaciel powiedział: wpadnij do mnie wieczorem, będzie fajna dziewczyna, musisz ją poznać. To był 1974 rok, mieszkałem na stałe w Szwecji, on w Warszawie. A dziewczyna rzeczywiście była piękna. Bardzo ją zbulwersowało, że potraktowałem ją jak "zwykłą dziewczynę", a ona właśnie była po premierze "Potopu" i była supergwiazdą w zenicie! Ale ja nie wiedziałem o tym, Michał zastawił na mnie pułapkę. To spotkanie zmieniło nasze życie. Po krótkim okresie strasznych zawirowań i szarpaniny rozstaliśmy się z naszymi rodzinami. Ona odeszła od swojego męża, z którym miała małe dziecko, ja zostawiłem w Szwecji moją żonę, też z małym dzieckiem. To było bolesne jak wyrywanie zębów, ale nie do uniknięcia.

Jaki był wpływ Małgosi na polski buddyzm?

- Z jednej strony żaden, z drugiej ogromny. Żaden dlatego, że polski buddyzm praktycznie jej nie zauważył.

Myślałem, że była ikoną.

- Nie, była zbyt trudna. Myśmy wszyscy mieli przekonanie, że mistrz buddyjski to ktoś, kto poświęcił swoje życie praktyce klasztornej i uczniom, nie ma rodziny, broń Boże nie występuje w filmach. A tu nagle pojawia się śliczna dziewczyna, aktorka, gwiazda, celebrytka. Jak to pogodzić z tym, że jest duchową mistrzynią? To się nie mieściło w głowie, dlatego nikt nie słuchał tego, co miała do powiedzenia, choć uosabiała cechy, do których każdy buddysta zmierza.

Taki jest pierwszy sens medytacji - poczuć swój oddech?

- Poczuć samego siebie. Nie to, co myślę o sobie, bo na to zwykle zwracamy uwagę. Buddyzm pomaga doświadczać siebie pozamyślowo. Tak rozumiana medytacja nie jest wynalazkiem czysto buddyjskim, jest obecna w wielu tradycjach duchowych, także w chrześcijaństwie. To naturalna, pogłębiona autorefleksja, bezpośrednie doświadczanie siebie odcięte od tego, co inni o nas myślą, a nawet tego, co sami o sobie myślimy.

Czym jest medycyna holistyczna?

- Medycyna holistyczna albo inaczej komplementarna patrzy na człowieka jako na całość, a nie osobne organy, które dają się osobno leczyć. Taka medycyna widzi przyczyny choroby w całym organizmie, a nie w jego organach, w których choroba tylko się uzewnętrznia, ale jej źródło tkwi głębiej, w systemie. Dzisiaj na świecie kliniki oferują nie tylko zabiegi medycyny konwencjonalnej, ale też uzupełniające z medycyny holistycznej: akupunkturę, homeopatię, hipertermię, wlewy z różnych witamin i amigdaliny, ozonowanie krwi itp. Są też specjalne terapie dietetyczne. Małgosia chciała, żeby w Polsce powstał ośrodek, który informuje o takich metodach i promuje te, które są sprawdzone i skuteczne. Żeby zdesperowani pacjenci nie szukali ratunku po omacku.

Buddyzm pomógł ci przejść przez chorobę Małgosi?

- Miałem pełną świadomość tego, że jej życie przemija. Nie walczyłem do końca, żeby utrzymać ją przy życiu za wszelką cenę, bo bałem się tej ceny - bólu i cierpienia. Wiedziałem, że nie ma ratunku i Małgosia umiera, ale nie mogłem jej tego pokazać, aby nie odbierać jej wiary w życie. Moja rolą było dawać Małgosi wsparcie duchowe i psychiczne, szukać wbrew wszystkiemu sposobów na wyleczenie. To do końca dawało jej poczucie wpływu na własne życie. Robiliśmy więc wszystko, co się da.

Znajdziesz nas na Twitterze , Google+ i Instagramie

 

Jesteśmy też na Facebooku. Dołącz do nas i dziel się opiniami.

 

Czekamy na Wasze listy: listy@wyborcza.pl