Zapłonął znicz, białe gołębie poszybowały w niebo, reprezentant Holandii Henry Dénis złożył ślubowanie, całując róg flagi narodowej i IX Igrzyska Olimpijskie w Amsterdamie zostały otwarte. Na widowni zasiadł książę Henryk, mąż królowej, samotnie reprezentujący rodzinę królewską, bo Wilhelmina Orańska nie zamierzała przerywać wakacji w Norwegii, zła, że organizatorzy nie ustalili z nią daty rozpoczęcia zawodów. Amsterdam pękał w szwach. Zmotoryzowanych gości było tak wielu, że zabrakło miejsc do parkowania, więc władze miasta wpadły na pomysł, żeby oznakować wyznaczone naprędce parkingi tablicą: białą literą P na niebieskim tle. Wkrótce przyjęto ją w wielu innych krajach jako międzynarodowy znak parkowania.
Tamtego dnia, 28 lipca 1928 r., przed międzynarodową publicznością przedefilowało blisko 3 tys. zawodników, w tym 277 kobiet dopuszczonych po raz pierwszy do igrzysk olimpijskich na równi z mężczyznami. Uwagę zwracała ładna, wysoka dziewczyna w czerwonym berecie. Trzy dni później, w dniu zawodów z nerwów rąbnęła o ziemię talerzem przesolonej jajecznicy, ale kiedy stanęła przed 20 tys. widownią, znowu była spokojna. Mój dzień zapowiadał się nieszczególnie - wspominała. Od rana padał deszcz. Oślizgły dysk, miękkie koło, zimno, wiatr, to niedobry prognostyk. Jedyne moje atuty - chęć zwycięstwa - chęć tak wielka, że prawie pewność... Z szatni przez długi tunel wychodzę na boisko. Dopiero teraz widzę przytłaczającą potęgę stadionu... Z trudem odnajduję biało-czerwone chorągiewki na trybunach wśród rozkołysanego tłumu widzów. Z trudem tylko słyszę okrzyki "Polska!", "Halina" i czuję, że ci ludzie proszą, dopominają się o hymn i sztandar.
Dziesięć lat po odzyskaniu niepodległości tak władze, jak i obywatele II RP bardzo pragnęli zwycięstw i w sportowcach pokładano ogromne nadzieje, a jadących do Amsterdamu lekkoatletów żegnano na warszawskim dworcu jak gladiatorów ruszających w bój: Odjeżdżają nie zawodnicy tej czy innej gałęzi sportu, ale ułamek naszych nadziei i pragnień - pisała jednak z gazet.
Wchodzi w koło Konopacka, skupia się cała - chce rekordu. Rozmach, szybki nadzwyczaj obrót, mały czeczotkowy dysk leci bardzo płasko, ale dzięki doskonałemu ułożeniu w powietrzu sunie daleko. Krótka chwila oczekiwania i pada hen z dala od chorągiewek - koło ostatniej linii 40 metrów. Taki rzut musi zrobić efekt! - relacjonował drugą kolejkę rzutów "Przegląd Sportowy". Do białej linii podbiegło czterech sędziów w jasnych melonikach i po chwili wszystko już było wiadomo: 31 lipca 1928 r. Polka rzuciła dysk na odległość 39,62 m, bijąc rekord świata o 44 cm. Na maszt wciągnięto biało-czerwoną flagę, orkiestra zagrała Mazurka Dąbrowskiego. "Mocarstwowe stanowisko Polski w sporcie międzynarodowym" - donosił na pierwszej stronie "Przegląd Sportowy".
"Wynik Konopackiej wywołałby pewnie uśmiech u dzisiejszych zawodniczek, które rzucają znacznie dalej, ale wtedy rzucały dyskiem tak, jak stały, bez przygotowania siłowego, bez treningu ze sztangą, bez wspomagania sterydami anabolicznymi. Ujawniały się w ten sposób narodowe cechy genetyczne. Na przykład jeśli chodzi o miotanie, były dwa zagłębia utalentowanych zawodników: region Podlasia i Białorusi. Halina Konopacka była właśnie takim dziedzicznym talentem, bo pochodziła z rodu szlacheckiego spowinowaconego z Tatarami. Mówiąc półżartem, była to dziewczyna ze stepów, która w genach miała odpowiednie mięśnie i kulturę fizyczną. Dlatego zresztą odnosiła mnóstwo zwycięstw w wielu innych konkurencjach lekkoatletycznych" - mówił dziennikarz sportowy Maciej Petruczenko.
W poniedziałkowej "AleHistorii", dodatku do "Gazety Wyborczej", cały tekst o Halinie Konopackiej - pierwszym polskim sportowcu, który zdobył złoty medal olimpijski.
Znajdziesz nas na Twitterze , Google+ i Instagramie
Jesteśmy też na Facebooku. Dołącz do nas i dziel się opiniami.
Czekamy na Wasze listy: listy@wyborcza.pl
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny