Prof. Andrzej Leon Sowa*: Warto też przypomnieć, jak przed walką instruował podległych mu dowódców: "Kto nie będzie miał broni palnej, dostanie granaty, a dla kogo zabraknie granatów, niechaj bierze do ręki kamień, łom czy siekierę i tym zdobywa broń dla siebie". Nie mieści mi się w głowie, że mówił to pułkownik dyplomowany. "Tysiąc walecznych z kamieniami w ręku, wpadnie do miasta i narobi brzęku" - można by sparafrazować tekst znanej piosenki. Ta wypowiedź pojawia się w wielu źródłach i niezbyt dobrze świadczy o człowieku odpowiadającym za życie 40 tys. ludzi szykujących się do walki. Moim zdaniem jako oficer zawodowy "Monter" powinien powiedzieć: "Przepraszam, panowie, powstania nie będzie, bo nie mamy czym walczyć". Jednak tego nie powiedział, bo chyba naprawdę wierzył, że powstańcy z kamieniami w dłoniach rzucą się na wroga i odbiorą mu broń.
- Tak naprawdę nie wiadomo, co się wtedy stało. Nie za bardzo wierzę w prawdziwość powojennych wspomnień oficerów Komendy Głównej. Każdy z nich próbował podnieść swoje znaczenie, co jest zrozumiałe. Wielu przeinaczało fakty, albo dowolnie je interpretowało. Ludzka rzecz. Niektórych przesłuchiwali Sowieci, innych ubecy, zostawiali zeznania na piśmie, nie zawsze prawdziwe, ale potem z różnych względów się ich trzymali.
- Niekoniecznie. Gen. Leopold Okulicki, wówczas zastępca szefa sztabu KG AK, w zeznaniach złożonych już w sowieckim więzieniu potwierdził, że płk Chruściel przyniósł taką informację. "Monter", podobnie zresztą jak Okulicki, w ostatnich dniach lipca domagał się jak najszybszego wydania rozkazu do walki. Obawiał się, że nie utrzyma w pogotowiu całego garnizonu warszawskiego i jeśli zwłoka między ogłoszeniem mobilizacji, a "Godziną W" się przedłuży, to ludzie po prostu rozejdą się do domów. Bardzo obawiał się też Niemców, którzy doskonale zdawali sobie sprawę co się święci, bo jak w okupowanym mieście mobilizuje się 40 tys. ludzi, to nie ma siły, żeby nie było wśród nich konfidentów. W całym kraju ich liczbę historycy szacowali na ok. 60 tys., w Warszawie trzeba by liczyć w tysiącach. Element zaskoczenia, na którym zasadzały się plany powstania, w zasadzie nie istniał.
- Parł do powstania, to nie ulega wątpliwości. Jego mentorem był płk Jan Rzepecki "Prezes", szef Biura Informacji i Propagandy KG AK, który bezwzględnie opowiadał się za walką. Podobnie jak gen. Leopold Okulicki, przyjaciel Rzepeckiego.
Trzeba jednak uczciwie powiedzieć, że "Monter" nie wiedział o wszystkim, co się działo. Okulicki na przykład świadomie wprowadzał go w błąd, zapewniając, że na pomoc powstaniu przybędzie przerzucona z zachodu Samodzielna Brygada Spadochronowa gen. Stanisława Sosabowskiego, a RAF zrzuci broń dla AK i przeprowadzi naloty na niemieckie pozycje w Warszawie. "Monter" mógł więc uważać, że sytuacja nie jest taka beznadziejna.
- Ale nikogo to nie przekonało. Mam niewiele dobrego do powiedzenia o profesjonalizmie naszych przedwojennych oficerów. Niektórzy wierzyli w cuda. Na przykład słynny mjr Maciej Kalenkiewicz "Kotwicz", bohater wileńskiej AK, który poległ w sierpniu 1944 r. pod Surkontami od kul NKWD, wmawiał poprzedniemu komendantowi AK gen. Stefanowi Roweckiemu "Grotowi", że alianci są w stanie przerzucić do Polski samolotami całą dywizję pancerną. Naczelny wódz gen. Władysław Sikorski kazał "Grotowi" przywołać podwładnego do porządku, żeby nie opowiadał takich bzdur. Ludzie stojący na czele polskiego wojska, zarówno na zachodzie, jak i w AK, myśleli i działali czasem w sposób trudny do wytłumaczenia. Pułkownik Chruściel był niewątpliwie bardzo odważnym człowiekiem, ale moim zdaniem wynikało to właśnie z absolutnego braku wyobraźni i kompletnej nieumiejętności trzeźwej oceny sytuacji. Zupełnie nie interesował się polityką, ale był niezwykle ambitny i zamierzał w Warszawie osiągnąć sukces. Nie zastanawiał się tylko, czy to, co sobie zaplanował, jest możliwe do przeprowadzenia.
- Trudno mówić o jakimś wyrafinowanym planie operacyjnym. W 1940 r. w sztabie gen. Roweckiego, dowódcy Związku Walki Zbrojnej, powstały plany powstania powszechnego, którego częścią miały być działania w Warszawie. Oczywiście zostały one przygotowane na sytuację, gdy Niemcy zostali już rozbici i uciekają. Miały charakter policyjny, tzn. nie przewidywały walk z regularnymi oddziałami Wehrmachtu, a tylko z niemiecką administracją. Żołnierze podziemia mieli odbierać jej obiekty - administracyjne, służb miejskich czy policyjnych. Plan może nie był zbyt ambitny, ale w 1940 r. "Grot" miał świadomość, że tylko na taki stać ówczesne siły ZWZ.
"Monter" objął dowództwo okręgu warszawskiego już w 1941 r., ale wygląda na to, że przez kolejne trzy lata, aż do samego powstania, tych planów nie zmodyfikował. Przez ten czas AK się rozrosła, siły niemieckie się zmieniły, sytuacja na froncie też. Tymczasem w okręgu warszawskim wciąż obowiązywał plan z 1940 r., łącznie z listą obiektów do zdobycia. Nie wyznaczono żadnego punktu ciężkości w tych działaniach.
- Na przykład taki, że dwa oddziały mające opanować mosty Poniatowskiego i Kierbedzia, rozkaz wykonania zadania otrzymały dopiero w dniu wybuchu powstania. Nikt wcześniej nie opracował z nimi szczegółów tych operacji, ani ich nie przećwiczył. Po prostu nagle żołnierze dowiedzieli się, że mają zdobyć mosty. Zastanawiali się, jak to zrobić: podjechać tramwajem, wyskoczyć w biegu i zaatakować Niemców, czy może przypuścić szturm na umocnione posterunki i bunkry? Efekt był taki, że mosty nie zostały zdobyte , a z akcji wróciło tylko czterech żołnierzy. Nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego mimo czterech lat przygotowań godzina W okazała się czystą improwizacją. Nie świadczy to dobrze o poziomie dowodzenia płk. Chruściela.
W poniedziałkowej "Ale Historia", dodatku do "Gazety Wyborczej", cały rozmowa z prof. Andrzejem Leonem Sową, autorem wydanej w tym roku monografii "Kto wydał wyrok na miasto? Plany operacyjne ZWZ-AK (1940-1944) i sposoby ich realizacji".
Znajdziesz nas na Twitterze , Google+ i Instagramie
Jesteśmy też na Facebooku. Dołącz do nas i dziel się opiniami.
Czekamy na Wasze listy: listy@wyborcza.pl