Grażyna Staniszewska*: Po stronie partyjno-rządowej też była kobieta, ale niestety, nie pamiętam jej nazwiska [chodzi o zmarłą w 2010 r. prof. Annę Przecławską]. Za to w zespołach tematycznych pracowało całkiem sporo kobiet. Tamta pani z PZPR uczestniczyła w otwarciu obrad, lecz na posiedzeniu końcowym już jej nie widziałam. Mnie zapamiętano z obrad plenarnych, gdyż na zakończenie negocjacji to Lech Wałęsa i ja wypowiadaliśmy się w imieniu strony społeczno-solidarnościowej.
Usiedliśmy do Okrągłego Stołu po to, aby odzyskać legalnie działającą "Solidarność", zdając sobie przy tym sprawę, że ze zwrotem majątku związku będzie już gorzej. Uznaliśmy, że trzeba podjąć ryzyko. Natomiast sprawa ćwierćdemokratycznych wyborów do Sejmu narodziła się w trakcie obrad, a pomysł na całkowicie demokratyczne wybory do Senatu powstał wówczas, kiedy kłóciliśmy się, jak bardzo ograniczoną demokrację sejmową wolno nam zaakceptować. Władzy z kolei wydawało się, że dzięki negocjacjom z opozycją podepnie nas pod własne pomysły gospodarcze. Wkoło wszystko się waliło, sklepy były puste i oni rozumieli już, że gospodarka rozłazi im się w rękach i trzeba ją jakoś uwolnić od wszechwładzy państwa. Pomysły mieli koszmarne, kompletnie z księżyca i zupełnie nierealistyczne - jak tak pomajstrować w ekonomii, żeby nic nie zmajstrować, ale wyczyścić kraj z pieniędzy bez pokrycia. Już nikt nie pamięta, jak władza wymyśliła, że zacznie reformy od wsi i uwolni ceny żywności, a wszystko inne - buty, lodówki, telewizory, statki, lokomotywy - miało kosztować tyle, ile zażyczy sobie państwo.
Władza, z czego dobrze zdawaliśmy sobie sprawę, potrzebowała naszego podpisu i uważała, że wtedy może się uda. Za to my, ludzie "Solidarności", wiedzieliśmy: jeśli cokolwiek takiego zrobimy, kryzys skończy się na ulicach, bo ludzie nie wytrzymają podwyżek. Gdyby ceny pogalopowały w górę, doszłoby do niekontrolowanych protestów i - Bóg uchronił - pewnie polałaby się krew. Z gospodarką coś musiało się zrobić, to było dla nas jasne, ale przecież nie da się zmienić ruchu lewostronnego na prawostronny, lecz tylko dla traktorów. Dlatego zaproponowaliśmy indeksację płac o 90 proc. Kilka miesięcy później Leszek Balcerowicz chciał nas za to krzyżować, bo indeksacja znakomicie utrudniała mu prawdziwe reformy gospodarcze, a ponieważ ja mówiłam o niej publicznie, więc na początku patrzył na mnie wilkiem, choć ostatecznie bardzo dobrze współpracowaliśmy.
- Jeszcze wcześniej władza miała kłopoty z przepchnięciem ordynacji wyborczej, bo nagle część działaczy PZPR nie chciała jej przyjąć. Kiedy już im się to udało, ruszyliśmy w Polskę. Na dobrą sprawę niewielu wiedziało, jak prowadzić kampanię wyborczą, choć pojawiały się genialne pomysły, jak ten ze zdjęciem naszych kandydatów z Lechem Wałęsą. Spotykaliśmy się głównie przy kościołach, bo z braku czasu nie warto było ryzykować, że w ostatniej chwili władza nie da nam sali w jakimś domu kultury. Była z nami "Gazeta Wyborcza", mieliśmy kilka minut w telewizji. Mało, ale jak się okazało, daliśmy sobie radę. No i pogoda sprzyjała, maj był piękny, spotykaliśmy się z wyborcami na placach miejskich, nie pamiętam, bym kiedykolwiek prosiła o zgodę na organizację zgromadzenia. Powolutku czuliśmy, że ulice są nasze - przychodziły tłumy, to był prawdziwy festiwal radości. Ciągle jednak w tyle głowy tkwiło przeświadczenie, że to kolejny polski karnawał, a zaraz władza zafunduje nam post. A potem wygraliśmy wszystko. Szok.
- I tak byliśmy zaszokowani, bo nikt się tego nie spodziewał.
- W tamtych dniach wszystko było podwójne. Nie przeczuwaliśmy, że wśród Polaków jest aż taka potrzeba zmian, nie orientowaliśmy się do końca, jak słaba jest władza, mieliśmy za to świadomość, jak sami jesteśmy słabiutcy i jak potwornie zmordowane jest społeczeństwo. Z drugiej strony ciągle wybuchały dzikie strajki, organizowały się jakieś protesty, głównie ekonomiczne, gdyby coś poszło nie tak, wszystko mogło wymknąć się spod jakiejkolwiek kontroli, a to mogłoby oznaczałoby "kryterium uliczne" i przelew krwi. Dzisiaj nie chce się o tym pamiętać.
Okrągły Stół i majowa kampania wyborcza to było nasze pięć minut, by podnieść ducha narodu i przypomnieć mu o marzeniach jakie mieliśmy w czasach pierwszej "Solidarności". Wykorzystaliśmy to, choć nie mogliśmy być niczego pewni. Ciągle przecież pamiętaliśmy, jak władza kłamie i kręci, szukaliśmy blefu, oszustwa. Tymczasem to my blefowaliśmy na potęgę i po raz pierwszy w historii komunizmu społeczeństwo ograło partię.
- Byłam przeszczęśliwa, ale też pomyślałam, że stała się tragedia. Przecież nic nie umiemy, nie pełniliśmy żadnych poważnych funkcji, wiemy, co to powielacz, i umiemy siedzieć w więzieniach. Jak damy sobie radę z Polską? To była niewiarygodna odpowiedzialność i ogromny stres. Bałam się własnej niekompetencji, cały czas ściskało mnie w dołku. Myślałam: dobrze, że mamy tylko ćwierć Sejmu, bo może dostaniemy czas, by się czegoś nauczyć, a nie tak od razu na głęboką wodę.
*Grażyna Staniszewska, działaczka pierwszej "Solidarności", w stanie wojennym internowana na ponad pół roku, a potem aresztowana. Od 1988 r. we władzach podziemnych "S". Uczestniczka obrad Okrągłego Stołu. Posłanka na Sejm kontraktowy oraz I, II i III kadencji, senator V kadencji.
Cała rozmowa z Grażyną Staniszewską, artykuł o wyborach czerwcowych, kalendarium "Solidarności" od 13 grudnia 1981 r. do 29 grudnia 1989 r. - w poniedziałkowym dodatku do "Gazety Wyborczej"
"Ale Historia" Znajdziesz nas na Twitterze , Google+ i Instagramie
Jesteśmy też na Facebooku. Dołącz do nas i dziel się opiniami.
Czekamy na Wasze listy: listy@wyborcza.pl