Pożar sklepu meblowego braci Bolson przy Lewisham High Street we wschodnim Londynie, płoną dwa piętra, ogień zajmuje powierzchnię 100 na 40 stóp. Dyżurny straży pożarnej skrupulatnie wpisał opis zdarzenia do skoroszytu. Zegar wiszący nad jego biurkiem w kwaterze głównej straży w dzielnicy Lambeth pokazywał 16.14. Sklep meblowy nie był jedynym budynkiem, który tego dnia stanął w płomieniach.
Od północy w wykazie wpisanych już było 80 pozycji, bomby wywoływały małe pożary dachów, uszkadzały pojedyncze domy i do godz. 15 zabiły 50 osób, a raniły 67. Po południu liczba wpisów zaczęła rosnąć w tempie lawinowym. Sześć minut później dyżurny zanotował, że przy Lewisham High Street palą się trzy piętra domu towarowego. Po 20 minutach nadszedł meldunek, że na starym ratuszu w Poplar nie ma już dachu, a ogień szaleje na dwóch piętrach. Kwadrans później paliła się zajezdnia tramwajowa przy Lakedale Road - bomba zniszczyła dwa tramwaje i zabiła dwoje ludzi. Potem przyszły wiadomości o 15 domach zniszczonych w Depford i 42 w Abbey Woods, gdzie trafiona została też gazownia. W Bromley-by-Bow w płomieniach stało 12 domów, skład drewna oraz znajdujące się w nim pojazdy. Zawaliły się kościół i pobliski szpital, zniszczona została szkoła. W Greenwich bomby spadły na drukarnię Gilbey i Synowie.
Zegar pokazywał 17.20. Za oknami huk bomb mieszał się z rykiem silników i wystrzałami dział przeciwlotniczych. Liczba wpisów w skoroszycie przekroczyła 110 i kiedy z jednej z remiz we wschodnim Londynie nadeszła prośba o natychmiastowe przysłanie 500 wozów strażackich, dowódca straży uznał, że to panikarstwo i przesada. Ale wysłał na miejsce oddział, który po kilku kwadransach zażądał przysłania tysiąca jednostek. Do północy wpisów było 840 i dawno już stało się jasne, że głównym celem był wielki port na Tamizie we wschodnim Londynie. Niemcy niszczyli dźwigi, magazyny, topili statki przy nabrzeżach, zbiorniki z paliwem paliły się wielkim płomieniem, podobnie jak znajdująca się w pobliżu fabryka amunicji. Płonęła zamieszkana przez robotników okolica, a nad morze płomieni kierowały się kolejne bombowce. W sobotę 7 września 1940 r. dla mieszkańców Londynu wojna wkroczyła w nową fazę.
Tego dnia dowództwo niemieckiego lotnictwa wysłało nad Londyn, określany jako "cel Loge", 348 bombowych heinkli He 111, dornierów Do 17 oraz junkersów Ju 88 w eskorcie 617 myśliwców Messerschmitt Bf 109 i Bf 110. Dzień był ciepły, a widoczność znakomita, na niebie bardzo wysoko snuło się niewiele chmur. Z przylądka Cap Gris Nez, oddalonego o 34 km od angielskich wybrzeży, szef Luftwaffe Hermann Göring oglądał przez lornetkę samoloty lecące z baz w północnej Francji. Później w doskonałym nastroju zasiadł przy prowizorycznym stole, który podoficerowie zapełnili jedzeniem. Szampan lał się strumieniami i był to drugi polowy bankiet, w którym marszałek Rzeszy uczestniczył tego dnia. Rano spotkał się z pilotami myśliwców, którym opowiadał o swoich 22 zestrzeleniach podczas pierwszej wojny światowej. A później oświadczył przez radio: "W rezultacie prowokacyjnych ataków brytyjskich na Berlin Führer rozkazał w rewanżu zadać potężny cios stolicy brytyjskiego Imperium. To historyczna chwila. Po raz pierwszy Luftwaffe uderzy w serce wroga".
Brytyjskie ataki, o których wspomniał, sprowadzały się do jednego nalotu na Berlin, na który nocą z 25 na 26 sierpnia wyprawiło się 50 bombowców - wellingtonów i przestarzałych hampdenów. Tylko połowa zdołała zrzucić bomby nad pokryte chmurami miasto, niszcząc altankę na przedmieściach. Nikt nie zginął, ale Hitler i inni przywódcy zapałali żądzą odwetu. - Ludzie w Anglii się zastanawiają, czemu on nie nadchodzi. Uspokójcie się, nadchodzi! - oświadczył Hitler 4 września w berlińskim Pałacu Sportu i obiecał, że Wielka Brytania się zawali.
O bitwie o Anglię czytaj w najnowszym wydaniu "Ale Historia", dodatku do poniedziałkowej "Gazety Wyborczej".
Znajdziesz nas na Twitterze , Google+ i Instagramie
Jesteśmy też na Facebooku. Dołącz do nas i dziel się opiniami.
Czekamy na Wasze listy: listy@wyborcza.pl