Mogą zarabiać mniej, niż wynosi płaca minimalna, bo stawka zależy od widzimisię właścicieli. Nie mają prawa do urlopu, płatnych zwolnień lekarskich, nie liczy im się staż pracy. A jak im podziękują, to z dnia na dzień, bez żadnej odprawy.

Polub nas na Facebooku

- W zeszłym roku za pracę przez trzy dni przy festiwalu zarobiłem na rękę ponad 400 zł. To był pierwszy raz, kiedy nie braliśmy z żoną pożyczki na wyprawkę do szkoły dla córki - opowiada Darek, który w firmie ochroniarskiej zaczął pracować dziesięć lat temu.

Czasem dostaje dodatkowe zlecenia na ochronę wydarzeń kulturalno-rozrywkowych. Wtedy stawka za godzinę sięga 12 zł.

Jednak zwykle pracuje na umowie-zleceniu ponad 300 godzin miesięcznie. Wychodzi średnio 80 godzin tygodniowo, czyli dwa razy więcej niż w przypadku pracy na pełny etat. Zarabia niewiele ponad 2,3 tys. zł na rękę, czyli niecałe 8 zł za godzinę.

I tak ma szczęście. W branży ochroniarskiej zdarzają się oferty nieprzekraczające 4 zł za godzinę. Darek ma doświadczenie, jest młody i sprawny fizycznie. Za najniższe stawki najczęściej zatrudniani są emeryci.

Gdyby pracował na etacie, zgodnie z ustawą o wynagrodzeniu minimalnym pracodawca nie mógłby mu zapłacić mniej niż 8 zł za godzinę netto. Musiałby się też rozliczyć z nadgodzin, pracy w porze nocnej, niedziele i święta, za które stawki są wyższe.

Ale umowy cywilnoprawne nie są regulowane ustawą o wynagrodzeniu minimalnym. Kwestia wyceny pracy zależy od ustaleń między stronami. Teoretycznie stawka może być fair. Ale gdy to pracodawca dyktuje warunki bez żadnych hamulców, brak najniższego progu wynagrodzenia oznacza, że może zaoferować tyle, ile chce. A zazwyczaj chce jak najmniej.

Bez etatu i bez szans

Niska pensja, której dolny pułap w zasadzie nie istnieje, to jednak tylko połowa problemu. Pracownicy zatrudnieni na umowach cywilnoprawnych są pozbawieni części praw, jakie mają etatowcy. Teoretycznie mogą wynegocjować, co chcą, łącznie z płatnym urlopem i okresem wypowiedzenia, ale to przywilej specjalistów z dużych miast, a nie taniej siły roboczej, która nie ma żadnych argumentów negocjacyjnych, bo "na ich miejsce czeka dziesięciu". Tak się dzieje zwłaszcza w regionach o dużym bezrobociu, gdzie w promieniu wielu kilometrów jest tylko jeden duży pracodawca, który może dyktować warunki.

Więcej o umowach śmieciowych w naszym nowym cyklu reporterskim: od poniedziałku w "Wyborczej"

Znajdziesz nas na Twitterze , Google+ i Instagramie

 

Jesteśmy też na Facebooku. Dołącz do nas i dziel się opiniami.

 

Czekamy na Wasze listy: listy@wyborcza.pl