Marcin Kościelak: Wystarczy wejść na Gubałówkę, dojść do wieży telewizyjnej i stanąć twarzą w kierunku Tatr. Rozbiłem namiot pod czterema świerkami. A w ciągu dnia można mnie znaleźć w gospodzie.
- Rano pięć do dziesięciu jabłek, suszone rodzynki, daktyle, miód. Do picia zielona herbata z pokrzywą, szałwią czy melisą. Dodaję soli, chili i pieprzu.
- Sól zbliża osmolarność wody do tej, którą ma płyn wewnątrzkomórkowy, i woda dłużej trzyma się w organizmie. Podobnie robią w Tybecie. Chili i pieprz, bo rano na Gubałówce bywa chłodno. O 15 zjadam płatki owsiane z kilkoma łyżkami oleju rzepakowego tłoczonego na zimno, pestkami dyni, otrębami i zarodkami pszennymi, zalane wrzątkiem.
- Wszystko jest lekkostrawne, czyli większość tlenu zawartego we krwi jest dostępna dla procesów mentalnych, nie trawiennych. Dzięki temu mogę wejść na wysoki stan percepcji, mój rysunek jest dokładny.
- Pewnej zimy miałem rysować po raz pierwszy w pewnym lokalu na Krupówkach. Namówił mnie kolega, który przebiera się za Janosika. Kiedy przyjechałem, lokal akurat zamykali. Wtedy on wymyślił, by spróbować na Gubałówce. Przyjęli mnie z otwartymi ramionami.
Z pozornie negatywnego doświadczenia wynikło coś dobrego. To zawsze jest sygnał, by się przekierować na inne tory.
Kiedyś jechałem nad Jezioro Białe, w tłoku. W pewnym momencie mężczyzna z napisem "Angel" na koszulce westchnął i wysiadł. Po drodze wyjął mi portfel. W minutę złapałem stopa, a lekarki, które mnie podwiozły, powiedziały, że lepiej mi będzie nad jeziorem Zagłębocze. Nie było tam portrecisty, tego samego dnia zarobiłem tyle, ile straciłem. Natura sama wszystko wyrównuje.
Całą rozmowę czytaj jutro w "Wyborczej"
Znajdziesz nas na Twitterze , Google+ i Instagramie
Jesteśmy też na Facebooku. Dołącz do nas i dziel się opiniami.
Czekamy na Wasze listy: listy@wyborcza.pl
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny