Michał Jagiełło - ur. w 1941 r., pisarz, poeta, taternik, ratownik górski. Był wiceministrem kultury i dyrektorem Biblioteki Narodowej. Ostatnio wydał zbiór "Zszywanie - w ucieczce" (Iskry, 2014)
- Siedemdziesiąt trzy.
- Nic podobnego. Jeśli coś przekraczam, to świadomie. Wychowałem się w poczuciu granic. I wzrastałem ze świadomością, że granica to coś, czego bezkarnie nie można przekraczać. Bo urodziłem się na wsi i pierwszą rzeczą, o której się dowiedziałem, to to, że ziemia tutaj jest nasza, a tamta już nie...
- Niedaleko Miechowa, w Janikowicach. Nasza zagroda była dokładnie na granicy pomiędzy Janikowicami a Nasiechowicami, gdzie urodził się ojciec. Tak czy inaczej, po jednej stronie była granica wsi z inną zagrodą, a po drugiej - pola. Nieważne czyje, ważne, że nie nasze.
Dobrze pamiętam granicę naszej ziemi, bo mogłem chodzić po niej. Bo to nie była jakaś cienka kreska, tylko pas szerokości człowieka, więc kiedy odprowadzałem dziadka, on szedł przede mną, a ja widziałem jego dłonie splecione na krzyżu.
Prócz tej łagodnej granicy, która trzymała mnie na dystans od tego, co nie moje, ale dawała mi poczucie, że tutaj rozgrywa się nasza rodzinna historia, była jeszcze jedna granica, nieco dalej. Nazywaliśmy ją "wysoką granicą". To było porośnięte głogiem wzniesienie, na którym znajdował się kiedyś cholerny cmentarz. Czyli cmentarz, na którym chowano ludzi zmarłych na cholerę.
- Bo jakże pisać inaczej? Przecież to dom, rodzice, dziadkowie.
- Ela, moja starsza siostra, na zakończenie szkoły poprosiła rodziców o pożegnalną wycieczkę do Ojcowa, do Pieskowej Skały. Usłyszałem, że są tam skałki, a ja nigdy czegoś podobnego nie widziałem, więc zażyczyłem sobie jechać z nią i jej koleżankami. Siostra miała lat czternaście, ja osiem. Konie były nasze, wóz nasz, kiełbasa na drogę nasza, więc miałem prawo żądać, by posadzili mnie na wozie z tyłu, na wiązce słomy, i zabrali ze sobą.
Jak zobaczyłem z dołu Maczugę Herkulesa i biały zamek na skale, coś mnie trafiło. Nie tworzę legendy, tak było. Nie czekając, aż grupa zechce się ruszyć, poszedłem pod skałę stromym lasem, bo chciałem natychmiast dotknąć tej maczugi. Choć nie myślałem o tej skale jako o maczudze. Raczej jak o białej kości koguta, ogryzionej, rzuconej i wybielonej przez śniegi.
Zaraz ruszyła za mną akcja ratunkowa, z ojcem na czele.
- Korci mnie, żeby powiedzieć, że nic, ale to by była nieprawda. Bo po dziadku Antonim zostało kilka numerów "Tygodnika Ilustrowanego", jakoś z około 1870 roku, i tam były górskie ilustracje. Ale tak na żywca widziałem skałę po raz pierwszy. I to naprawdę musiało mnie sieknąć, skoro pamiętam, że ojciec pytał kilkakrotnie: "Co się z tobą dzieje?", a którejś nocy obudziło mnie chlipanie babci, która mówiła do mamy: "Oj, Maryś, Maryś, cosi nom chłopoka odmienieło".
To sieknięcie już ze mnie nie wyszło, w czym pomogło mi liceum. Kiedy trafiłem do szkoły z internatem w Proszowicach, moim wychowawcą został profesor Bronisław Latowski, zapalony turysta górski. Pamiętam, jak mnie poraziło, kiedy pożyczył mi eseje o górach Mieczysława Karłowicza i Mariusza Zaruskiego.
Miałem zresztą szczęście do mistrzów. Wyobraź sobie, że za następnego mentora miałem profesora Jana Tuczyńskiego, wielkiego znawcę Młodej Polski i kultury Wschodu. Dzięki niemu jako siedemnastolatek poznałem wdowę po Janie Kasprowiczu Marusię.
Wywiad z Michałem Jagiełłą czytaj jutro w "Gazecie Wyborczej"