A.: Pies strażniczy.
S.: Taki, który szczeka. Jak trzeba, to gryzie.
S.: Przychodzi do nas człowiek i mówi (albo pisze, bo dostajemy mnóstwo maili), że wyprowadził się z dużego miasta do małej miejscowości, chciał się zorientować, jak działa gmina, poszedł na komisję budżetowo-gospodarczą i został z niej wyrzucony. "Pan tu nie ma prawa być", tak mu powiedział przewodniczący.
S.: Nie w tej gminie.
Poprosił więc o protokół z tej komisji, ale się okazało, że tego też nie może dostać. Wtedy zwrócił się do nas. A my, po pierwsze, bo zawsze od tego zaczynamy, upewniliśmy go, że ma prawo pytać. A potem pokazaliśmy, co trzeba zrobić, żeby to prawo egzekwować. W tym przypadku to jest sprawa z tego roku, pomogliśmy mu sporządzić pismo do wojewody ze skargą na radę. Pismo do sądu, że należy mu się też protokół. I zawiadomienie do prokuratury o możliwości popełnienia przestępstwa przez przewodniczącego komisji. Bo za nieudostępnianie informacji publicznej jest odpowiedzialność karna.
S.: Często tak się dzieje.
S.: Wygrał sprawę w sądzie administracyjnym o udostępnienie informacji publicznej. Wziął więc ten wyrok i rozwiesił go w całej gminie. Na tablicach ogłoszeń. Żeby pokazać ludziom, że z wójtem można wygrać. A potem udzielił wywiadu lokalnej gazecie.
S.: Odpisał, że ten pan ma prawo do protokołów, ma też prawo bywać na komisjach, ale on, wojewoda, nie może nic więcej w tej sprawie zrobić, bo on może się zająć całą radą, a nie konkretną komisją czy radnymi.
S.: Nie ma jeszcze decyzji w tej sprawie.
S.: Czasem nam się to zdarza. Tu on był sam. Pierwszy raz w sądzie. Zszokowany szybkością sprawy. Bo to trwa mniej więcej 10-20 minut.
S.: Trzy miesiące.
Przykład tego pana jest zresztą dość typowy, to się często zdarza, że ktoś sprowadza się do jakiejś miejscowości, idzie do urzędu gminy, chce się zorientować, zaangażować, zaczyna więc pytać, oni mu odmawiają, sprawa trafia do nas, potem do sądu, a ten nakazuje udzielić odpowiedzi. Bo takie jest prawo!
Nasze samorządy działają na zasadach zwyczaju. Czyli prawo sobie, a zwyczaj sobie. I co gmina, to inny zwyczaj. Teraz więc chodzi o to, żeby przełamać ten zwyczaj.
A.: Weźmy inny przykład. Znaleźliśmy w sieci nagranie, wrzucił je chłopak, który poszedł na zebranie wiejskie. Ustawił kamerę, chciał je sobie nagrać. Na tym nagraniu widać, jak się na niego rzucają, wyzywają go od wariatów, przyjeżdża policja i go wyprowadza. Skontaktowaliśmy się z nim, powiedzieliśmy, że ma prawo do tego, by nagrywać i wrzucać to do sieci.
S.: W ogóle spora część naszych działań polega na wsparciu. Bo jeśli ktoś jest sam, walczy, to dobrze, żeby zobaczył, że takich ludzi, którym zależy na jawności, jest więcej.
A.: Nie jest już wyrzucany. Inne gminy po takich przygodach same zaczęły nagrywać swoje obrady i wrzucać je do sieci.
Całą rozmowę z Agnieszką Podgórską i Szymonem Osowskim przeczytacie w czwartek, w "Dużym Formacie"