Decyzję o tym, że odetnie swojego penisa, podjął w drodze do szkoły. Zaraz po modlitwie. Poprzedniego wieczoru Bóg widział, jak się masturbuje. Przyjemność szybko została zagarnięta przez poczucie winy, które trwało aż do przeprosin. Unikał tej rozmowy, rozmowy ze swoim ojcem w niebie, chociaż tylko z nim mógł porozmawiać o wszystkim.
Czasami pozwalał sobie na trzy dni masturbacji, a dopiero potem klękał przy łóżku albo w lesie pod brzozą i przepraszał, dopóki nie poczuł, że przeprosił. Głowa nisko pochylona, bo tak się mówi do Jehowy. Długo to trwało. Po rozmowie czuł się czysty i zdecydowany nigdy więcej się nie masturbować. Najdłużej wytrzymał sześć tygodni. "Jeśli więc gorszy cię twoja ręka lub twoja stopa, odetnij ją i odrzuć od siebie; lepiej jest dla ciebie wejść do życia kalekim lub kulawym, niż z dwiema rękami lub dwiema stopami zostać wrzuconym w ogień wieczny. Także jeśli cię gorszy twoje oko, wyłup je i odrzuć od siebie" - tak zapisał ewangelista Mateusz słowa Jezusa.
Jego penis go gorszył. Decyzja zapadła. Wieczorem zamknął się w łazience z nożem, przyłożył go u nasady penisa. Lekko przeciągnął ostrzem, bolało. Czerwona strużka krwi. Nie potrafił powtórzyć ruchu. To był początek walki, ale już wtedy przeczuwał, że przyjdzie dzień, w którym będzie musiał zabić Łukasza Zamilskiego. Nie wiedział jednak, że miało nastąpić zmartwychwstanie.
Był taki dzień, w którym wszystko się spaliło. I jest to jego pierwsze wyraźne wspomnienie. Posadzili go na fotelu, przykryli kołdrami, musiało ich być ze 20, tak to pamięta. A przed nim coraz wyższe płomienie zajmowały dom. Gorąco się robiło. Przez okno w salonie tato wyrzucał ciuchy, mama stała na zewnątrz. Nagle zaczęła je wrzucać z powrotem, bo były nieposkładane, bo nocą nie wyrzuca się ubrań przez okno. Kilka godzin wcześniej w metalowej wannie chodzili z bratem boso po kapuście, śmiejąc się w głos. Nie zdążył dobrze usnąć, gdy dom zaczął płonąć. Zrzucił z siebie kołdry i zaczął biec. Po kilkuset metrach dogonił go brat, zaprowadził przed dom, posadził na fotelu i przykrył kołdrami. Po pół godziny przyjechała straż pożarna, niewiele już zostało do gaszenia. Potem tułali się po znajomych, dostali kwaterę w ośrodku wychowawczym, jakaś duchowa siostra z zagranicy przysyłała paczki z ciuchami, aż tato wybudował nowy dom, naprzeciwko pogorzeliska. W czarnej aktówce Łukasz zamknął to, co najcenniejsze; trzymał ją pod łóżkiem, żeby w razie pożaru zabrać ze sobą nie tylko siebie, jak wtedy. Ma ją do dzisiaj, pełną.
Jednak im bardziej się angażował, im bliżej był Boga, tym mniej było Łukasza. Chwile szczęścia we wspólnocie przeplatane były okresami samotności. A wtedy odzywała się tęsknota za życiem bez strachu, bez oczekiwania i wstydu, tęsknota za czymś beztroskim, zwyczajnym i bardzo teraźniejszym. Armagedon nie przychodził. Bóg nie zabił tych wszystkich, którzy go wyśmiewali, którzy zatrzaskiwali mu drzwi przed nosem. Głosił pewnego razu na miejskim osiedlu; na drzwiach przeczytał nazwisko swojej polonistki. Zadzwonił, chociaż wolał uciec. Przez chwilę chciał się modlić o to, by nie otworzyła. Ktoś spojrzał przez judasza - to musiała być ona, mieszkała sama. Nie otworzyła drzwi, odszedł z wdzięcznością. Idąc miastem, w którym dorastał, czuł wstyd. Garnitur, krawat, ciężka torba z Biblią, czasopismami i książkami, notatnikiem. Unikał wzroku dawnych kolegów z podstawówki. Wstyd opadał, gdy zamykał się w swoim pokoju, a Robert zaczynał pisać.
Historię wyzwolenia się z religii Jehowy przeczytacie w czwartek w "Dużym Formacie"