Masz 150 koni i przez chwilę jest dobrze, ale zaraz chcesz więcej, więc podkręcasz auto. Ale i to starczy na krótko, znów czujesz głód

T.: Może widziałeś mnie kiedyś i pomyślałeś: rety, co za debil. Może widziałeś, kiedy szedłem bokiem, ziałem ogniem, strzelałem i ryczałem wydechem. Myślałeś: "No, debil" albo "Na pewno chce się zabić". Ale tak naprawdę jeździmy bardziej bezpiecznie niż większość tych, którzy uważają nas za morderczych i niebezpiecznych.

M.: To my zaczęliśmy pierwsze nielegalne wyścigi w Warszawie.

Opowiedzcie.

T.: Byliśmy zwyczajną paczką znajomych, tylko mieliśmy swoją wkrętę - samochody. Na egzaminy prawa jazdy większość z nas przyjeżdżała już własnymi samochodami. Jest 1997 rok i mam mazdę 323 GT, 150 koni. Człowieku, to był potwór.

M.: Ja mam wtedy 150-konną astrę, a samochodami jeżdżę od siódmego roku życia. Prowadzić uczył mnie dziadek. Wciąż chcemy sprawdzać siebie i swoje samochody. Chcemy, żeby były szybsze. Wyciągamy i polerujemy przepustnicę, polerujemy i powiększamy kanały, przerabiamy kolektor ssący i modyfikujemy układ wydechowy, żeby mieć choć kilka koni mechanicznych więcej. Nie ma jeszcze firm tuningowych, więc wszystko robimy sami albo u zaprzyjaźnionego mechanika. A potem jest noc. Spotykamy się i sprawdzamy, czy te zmiany przyniosły rezultaty.

T.: Późną godziną zjeżdża się kilkanaście samochodów. Dziesięć staje na poboczu, a dwa na asfalcie. Boczne uliczki zablokowane. Ktoś maluje linię, staje między tymi dwoma, machnie rękami. Ruszasz.

Po co?

M.: Żeby się sprawdzić, żeby przetestować samochód. No i dlatego, że to przyjemność. Duża przyjemność. Adrenalina, szum w głowie, ręce latają. Jak nie czułeś, to nie zrozumiesz. Ścigamy się. Szukamy miejsc na mieście, gdzie jest puste 1/4 mili, czyli 402,5 metra, na jazdę i 400 metrów na wyhamowanie. O większości tych miejsc nigdy się nie dowiesz. Jedną miejscówkę nazywaliśmy Fire Road przy Wale Miedzeszyńskim. Dziś się ktoś może zastanawiać, dlaczego tam, na bocznej uliczce, rozstawionych jest aż 50 "śpiących policjantów". Po co to komu? No to przez nas.

T.: Inne miejsce - Spalarnia, koniec drogi do spalarni śmieci, zajezdnia autobusowa i ślepa uliczka.

M.: Czasem ktoś z nas zrobi w aucie głośny wydech, huczy jak diabli, więc ludzie wzywają policję. Niebiescy przyjeżdżają i mówią: bawcie się, chłopcy, jeszcze chwilę, a potem spadajcie. A czasem: dobrze, że robicie to chociaż po bocznych uliczkach. W zimę jeździmy na giełdę kwiatową, gdzie trenujemy poślizgi, w ciągu roku na lotnisko, na Modlin. Dajemy panu w łapę, żeby nas puścił, i upalamy samochody. To znaczy: wyciskamy z nich wszystko.

T.: Chcieliśmy robić coś innego, niż siedzieć w barze i pić piwo.

Zakładaliście się o pieniądze?

M.: Nie, ale rozpuszczaliśmy plotkę, że się zakładamy. Wiedzieliśmy, jak jest w Stanach, trochę się na tym wzorowaliśmy. A tam za nocne wyścigi idzie się do pierdla, konfiskowane są samochody, jest nielegalna liga i tysiące dolarów obrotu. Możesz postawić samochód wart fortunę i w sekundę go stracić. Więc my też rozpuszczaliśmy plotki, że u nas jest gruby hajs. Ale prawda jest taka, że nie potrzebowaliśmy się zakładać. Byliśmy kumplami i chcieliśmy po prostu być coraz lepsi.

T.: Mieć coraz więcej mocy. Mieliśmy jej coraz więcej, ale do mocy się przyzwyczajasz, to jest choroba, a dla mnie po prostu uzależnienie.

O nielegalnych wyścigach i tych, którzy się ścigają czytajcie jutro w "Dużym Formacie