Władysław Frasyniuk: Byłem jak wszyscy. Po wypłacie moja kamienica cała chodziła. Sporty uprawiałem zawsze, uczyły życia, w tym cwaniactwa. Szybko nauczyłem się wykorzystywać to w szkole. - Gdzie Frasyniuk? - pytał nauczyciel. - Na zawodach - odpowiadali koledzy.
Doskonale wiem, co to podwórko, wino na ławce, wódka ze szklanki. Wkurzają mnie dziennikarze, którzy wypominają Wałęsie czy Brudzińskiemu młodzieńcze wina. Do cholery, a ci wypominający to zachowywali się jak arystokraci francuscy?
Podobnie pili i robotnicy, i inteligenci, to był rytuał rzeczywistości PRL. Jako uczeń pracowałem w prywatnych warsztatach samochodowych, wujek był mechanikiem. Wszystko załatwiało się za pomocą flaszki. Klepali mnie po plecach i mówili: ten Władek taki porządny chłopak, a mój syn pije, nic nie chce robić. Chwalili mnie i wpychali na wódczaną drogę. Taka była konwencja.
Mam mocną głowę, byłem towarzyski, ale gdy stałem się osobą publiczną, zdałem sobie sprawę, jak wiele to zmienia. W stanie wojennym trzeba było uważać na prowokacje, przez alkohol łatwo było zostać tajnym współpracownikiem. W wolnej Polsce nie piję. Koledzy ze środowiska robotniczego chętnie by się ze mną napili, ale ja już nie jestem robotnikiem. Natomiast koledzy profesorzy mówią: no, fajny ten Władek, myślący robotnik. Ale ja też nie jestem ich, jestem zawieszony jakby w próżni.
- Bez przesady, wystarczy sobie przywołać piosenkę Kazika "Największa armia świata". By się napić, daleko szukać nie trzeba. Ale podczas różnych spędów towarzyskich mam wrażenie, że wszyscy mnie obserwują i zastanawiają się, kiedy Władek powie "kurwa" i czy wino łyknie naraz ze szklany, a może z gwinta. Można powiedzieć, że jestem taką małpą, którą wszyscy obserwują. Jak chcę się napić, to z moimi najlepszymi przyjaciółmi z młodości.
- Absolutnie tak. Bardzo mnie razi, gdy ludzie mówią "w tym kraju". Powiem więcej, mnie to wkurwia, bo jesteśmy "w naszym kraju". To, jak ten kraj dziś wygląda, jest efektem tego, jak w ostatnich latach głosowaliśmy. Ale ja, mimo wszystko, obiema rękami podpisuję się pod tą Polską. Teraz modna jest pretensja, że "Solidarność" wszystko spierdzieliła. Paradoks polega na tym, że pierwsza "Solidarność" nigdy nie była u władzy.
- Jeśli miałem kiedykolwiek zachwyt nad Polską i głębokie przekonanie, że realizujemy swoje i wielu pokoleń marzenia o wolnym państwie, to uosobieniem tego był rząd Tadeusza Mazowieckiego. Nie przeszkadzało mi, że byli w nim generałowie Czesław Kiszczak i Florian Siwicki. Nie miałem cienia wątpliwości, że Mazowiecki został premierem dlatego, że większość parlamentarna, czyli również parlamentarzyści z PZPR, powiedziała Kiszczakowi "nie". Było widać, że chcą być przyzwoici tak jak ci z "Solidarności". Pamiętam ich zaangażowanie, próby odbudowania własnej tożsamości i wiarygodności. To był absolutnie najbardziej modernizacyjny, nowoczesny, propaństwowy i bezinteresowny polski parlament. Budowaliśmy kraj naszych marzeń. Nie wyobrażam sobie, żeby dzisiaj posłowie pracowali nad jakimikolwiek reformami do później nocy w przeddzień Wigilii, a tak przyjmowano plan Balcerowicza.
- To nieprawda. Przecież jak tu obaj siedzimy - wiemy, jak było, a jak jest teraz. To dwa różne światy. Ktoś, kto mówi, że wszystko spieprzyliśmy, ma chyba ciężką depresję. Możemy narzekać, ale na samych siebie. To od nas zależy, czy będzie bardziej kolorowo i czy będziemy zamożniejsi. Nie od Sowietów, nie od kanclerz Merkel. My decydujemy. To, że nam czasem przez palce przecieka cenny czas, to nasza wina, bo wybieramy polityków, którzy obiecują mannę z nieba, a tych, co podnoszą poprzeczkę, mówią, że trzeba większego wysiłku, wykreślamy. Gdy wybitny intelektualista mówi, że wszystko spieprzyliśmy, to mam podwójne pretensje do jego środowiska, a głównie taką, że ich nie ma w życiu publicznym.
- Taką, jacy sami jesteśmy. Mamy demokrację, jesteśmy wolni. Mamy scenę polityczną, która, jak wynika z badań, nikomu się nie podoba. Ale nasi reprezentanci nie kupili mandatów za masło, dostali je od nas.
Całość rozmowy z Władysławem Frasyniukiem przeczytacie w sobotę w Magazynie Świątecznym w "Gazecie Wyborczej"
Władysław Frasyniuk - legendarny przywódca podziemnej " Solidarności". W 1980 r. stał na czele strajku we wrocławskiej zajezdni, członek Komisji Krajowej "S", szef zarządu związku na Dolnym Śląsku. Po ogłoszeniu stanu wojennego ukrywał się przez kilka miesięcy. Zatrzymany i bity w więzieniu, uwolniony na mocy amnestii. W 1990 r. zakładał Ruch Obywatelski Akcja Demokratyczna, od 1991 r. był w Unii Demokratycznej, potem w Unii Wolności. Poseł na Sejm w latach 1991-2001. Stał na czele Partii Demokratycznej. Właściciel firmy transportowej Fracht. W wolnych chwilach trenuje boks.