25 lat temu - 16 września 1998 r. - umarł Andrzej Trzaskowski.
Od roku pracowałem wtedy w gazecie jako reporter policyjno-sądowy, ale z mocnym postanowieniem, żeby dostać przydział w dziale kultury. Szykowałem się do napisania pracy magisterskiej na polonistyce we Wrocławiu z powieści kryminalnych Raymonda Chandlera i lubiłem, gdy koledzy myśleli, że znam się na jazzie.
Coś tam może i liznąłem, ale - dziś wstyd przyznać - na wiadomość o śmierci jednego z najważniejszym pionierów i mistrzów polskiego jazzu w ogóle nie zwróciłem uwagi. Pewnie dlatego, że w latach 90. ubiegłego wieku Andrzej Trzaskowski, szczycący się wspaniałym dorobkiem, także jako pedagog, funkcjonował już poza koncertowym i nagraniowym biznesem. Marne usprawiedliwienie ignorancji aspirującego konesera, ale, na miły Bóg, dopiero co wyrosłem z Dżemu i Iron Maiden!
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Wszystkie komentarze
Artykuł został przekazany Redakcji przez osobę trzecią, na moją prośbę, ale z intencją, by został opublikowany na ogólnie przyjętych zasadach, tj. po ustaleniu ewentualnego honorarium, ustaleniu formy, doborze ilustracji.
Nic takiego się nie wydarzyło. Tekst, który tu czytacie, jest zatem niczym innym, jak nieautoryzowanym "przedrukiem" z bloga zdzezemlzej.blogspot.com, o czym informuję z ubolewaniem, jako były wieloletni dziennikarz i redaktor "Gazety Wyborczej" (we Wrocławiu, ale jednak).
Przykre, czekamy na odpowiedź i reakcję Redakcji
A wiesz, jak twoje intencje przekazała Redakcji "osoba trzecia"?