Damien Chazelle w przewrotny sposób mierzy się z amerykańskim snem i mitami. Dla granego przez Goslinga Neila Armstronga codzienność stała się nie mniej klaustrofobiczna niż kokpit Apollo 11.

Recenzja filmu "Pierwszy człowiek": *****

Twórca "Whiplash" i "La La Land" znów opowiada o samotności. Bohater grany przez Ryana Goslinga jest na nią skazany od pierwszej sceny, w której podczas niespokojnego lotu samolotem rakietowym zobaczy na horyzoncie atmosferę Ziemi, aż po finał, kiedy wraca z Księżyca. Neil Armstrong, jakiego poznajemy w filmie, wydaje się nie mieć obaw przed wyprawą w nieznane, wyraźnie coś go tam ciągnie, czegoś szuka. Może dlatego, że codzienność stała się dla mężczyzny nie mniej klaustrofobiczna niż kokpit Apollo 11. Przynajmniej od śmierci ukochanej córeczki. To wtedy zamknął się w emocjonalnej kapsule: wycofany, milczący, nieobecny, jakby unikał dzieci i żony Janet, z którą nie potrafi dzielić żałoby. Złamany przez los, dryfuje w otchłani nawet wśród najbliższych.

icon/Bell Czytaj ten tekst i setki innych dzięki prenumeracie
Wybierz prenumeratę, by czytać to, co Cię ciekawi
Wyborcza.pl to zawsze sprawdzone informacje, szczere wywiady, zaskakujące reportaże i porady ekspertów w sprawach, którymi żyjemy na co dzień. Do tego magazyny o książkach, historii i teksty z mediów europejskich. 
 
Łukasz Grzymisławski poleca
Podobne artykuły
Więcej
    Komentarze